Kategoria:Historia Wikipedii: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja przejrzana][wersja nieprzejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
ostatny dźeń najkrutszego myśuńca
Znaczniki: Zastąpiono Anulowanie edycji
http://pingwinojad.ugu.pl
Znacznik: Anulowanie edycji
Linia 1:
Olej wyciekał bezpowrotnie z plastykowej butelki, bulgocąc i tworząc opalizujące kręgi na powierzchni płynu. Valhar zabluzgał i poderwał butelkę. To była jedna z trzech ostatnich w tym sezonie, a zmarnował prawie połowę. Jeszcze zimny płyn utrzymywał się bezkształtną, białą plamą, zawieszoną w bursztynowej cieczy. Póki nie zagrzeje się i nie zmieni koloru na złotawy i przejrzysty, jest szansa. Złapał łyżkę i dalsze parę minut upłynęło na wyławianiu i odcedzaniu. Uratowany olej wlewał przez lejek, bo ręce trzęsły mu się bardziej niż zwykle. W ogóle dzień był nieudany. Klientów było mało, gruby sierżant milicji Briggs znów był pijany, przewrócił dwa stoliki, wylał coca-colę i rozbił jedyny automat muzyczny. A potem stał i walił pięściami w falistą blachę ściany, zanim nie udało się nakłonić go do wyjścia. A na odchodnym jeszcze rzucił butelkę po coca-coli w lampę przed wejściem, oświetlającą szyld. Straty wynosiły co najmniej z pięćdziesiąt dolców. O skardze nie ma nawet co marzyć. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Vahnorczyk, a zwłaszcza właściciel nędznej, blaszanej budki snack-baru wygrał sprawę z małpą, a zwłaszcza milicjantem. Nawet tak kiepskim, jak sierżant Briggs. Valhar westchnął. Nagle przypomniał sobie, dlaczego omal nie wylał oleju. Coś w rodzaju snu na jawie, tylko snu mówiącego o czymś, co kiedyś było. Dlaczego, po tylu latach, w środku dnia, nagle przeżył to jeszcze raz? Było to coś dziwnego. Te wspomnienia, odgrodzone do tej pory jakąś przeszkodą, odpychane ze strachem (mówienie o takich rzeczach może tylko wciągnąć w paskudną aferę z agentami bezpieki „Z kim rozmawialiście o tym? Jak się ustosunkował? Gdzie mieszka?”) wspomnienia nagle znów powróciły i znów wróciły gorzkie pytania. Tylko teraz już wiedział. Już rozumiał, dlaczego nie zabili ich wtedy. Nie potrzebowali stosów bohaterskich trupów. Potrzebowali żywych i spokojnych sprzątaczek, śmieciarzy, kamerdynerów, górników, dokerów i barmanów. Zrobili coś gorszego niż zabicie ich. Po przebudzeniu nikt nie mógł już nigdy wziąć do ręki noża, zwykłej wiatrówki, popchnąć nikogo. Ba. Nawet podniesienie na kogokolwiek głosu przychodziło z trudem. Mogli tylko słuchać i potakiwać. Nienawidzieć sobie mogli. W duszy. Co jest, co mu się stało? Żeby ktoś przyszedł i przerwał tę samotność, wypełnioną przeszłością, wypełnioną bezsilnością, wypełnioną słabością. Przetarł ścierką powierzchnię blatu i spojrzał przez okno koło drzwi na zachodzące nad płaskowyżem Imselv słońce. Płaskowyżem Lonneya, do cholery. Było beznadziejnie pusto. Spojrzał przez okno po lewej, w kierunku Spiderton, które zaczynało się na szczycie wzgórza i było beznadziejną mieściną, z całymi kilometrami skleconych z blachy vahnorskich przedmieść. Z dołu wyszedł jakiś Vahnorczyk w uniformie pomocnika na stacji benzynowej, niosąc w objęciach skrzynkę piwa. Poszedł w kierunku miasta, nawet nie spojrzawszy. Valhar popatrzył za nim bezmyślnie i dojrzał daleko na płaskowyżu sunący po drodze obłok kurzu. Samochód! Jeżeli jedzie tędy, to za kilka minut musi przejechać przed jego barem. To pierwsze miejsce na drodze do miasta, gdzie można coś zjeść, więc powinni tu stanąć. Wydobył spod szynkwasu stertę plastykowych kubków i zdarł z nich foliowe opakowanie. Umocował je przy automacie z napojem pomarańczowym, kiedy samochód pojawił się na wprost okna. Był to poobijany, farmerski pick-up z dwoma zapasowymi kołami na dachu szoferki i stalową kratownicą przed długą maską. Zwolnił i skręcił z szosy na betonowy podjazd. Trzasnęły drzwiczki. Z samochodu wysiedli dwaj samcy i wymijając wystawione przed budką stoliki, weszli do środka. Obaj byli małpami. Pierwszy ubrany był w poplamione spodnie i rozchełstaną na piersi koszulę. Valhar widywał go czasem. Był to Stanter – nadzorca Vahnorczyków w pobliskiej kopalni. Podszedł do szynkwasu, oparł się łokciami i spojrzał z obrzydzeniem na skwierczące w oleju frytki. Drugi wszedł po dłuższej chwili. Był to wytworny samiec w średnim wieku. Musiał jechać z bardzo daleka. Ubrany był wytworniej niż mieszkańcy Spiderton. Nawet poruszał się jakoś dyskretniej. – Nareszcie – rzekł do Stantera. – Od rana nic nie miałem w ustach. Gdyby mnie pan nie podwiózł, to nie wiem, co bym zrobił w tym pustkowiu. – Drobiazg – mruknął tamten. – Co pan zje? Tu nie ma nic specjalnego, to vahnorska buda. – Nie wiem… – rzekł przybysz, zaglądając do parujących, niklowanych niecek, w których bulgotały dziesięciocenciakowe, vahnorskie potrawy. Jednemu tygielkowi przyjrzał się uważniej. – To beef-gas? – spojrzał na Valhara. – Hævgas – poprawił Valhar. – Wymawiało się: Hævgas, proszę pana. Ale ma pan rację, to właśnie ta słynna, vahnorska potrawa. – Proszę jedną porcję. – Proszę. Trzydzieści cenciaków. – Tacka, szczypce, opakowanie sprawdzonych rządowo sterylnych sztućców, tu rozedrzeć, dziękuję, proszę, kasa, czek, szufladka, drobne, reszta. Wrzucił monety do przegródki, z przyjemnością słuchając ich obiecującego brzęku. Nadzorca patrzył na towarzysza ze zdziwieniem i ledwo maskowanym obrzydzeniem. – Chyba nie będzie pan tego jadł? Przybysz odniósł tackę do jednego ze stolików i zaczął jeść. – Dlaczego? To bardzo smaczne. Z ryby. Może pan skosztuje? – Piękne dzięki – odpowiedział Stanter. – Mam ich dość na co dzień, dzikusów. Z ich dziwactwami. Jeszcze bym jadł ich tysiącletnie paskudztwa. Cholera wie, jak oni to przyrządzają. W to powinien wejść rząd. W te ich zwyczaje, barbarzyństwa. – Chyba pan przesadza. Oni stworzyli wspaniałą kulturę. Bardzo ciekawą. Takie zwyczaje, potrawy, sposób życia, wszystko było logicznie urządzone. To bardzo ciekawy naród. – Nie zna ich pan tak, jak ja. Swoje wiem na ich temat. Dla mnie parówki. Tylko żebyś ich nie brał łapami, brudasie. – Tak, proszę pana. – Głupi tępy prymityw. Obelgi przychodziły do głowy z trudem, tracąc po drodze znaczenie. Westchnął niedostrzegalnie, wziął do ręki idealnie czyste, srebrne szczypce i wyłowił z wody dwie jędrne, różowe parówki. Z tuby pociekła musztarda, pozostawiając jasnobrązowy wężyk na każdej z nich. Smugi pary uniosły się w górę, wessane przez okap. Sterylne sztućce, świeża bułka szczypcami. – I piwo. – Przykro mi, ale nie mam koncesji na sprzedaż alkoholu, proszę pana. – Nawet piwa? – Niestety, takie są przepisy. – Nawet jednego? – Po prostu nie mam. – Dzikus cholerny. – Stanter zgarnął tackę z lady i podszedł do stolika. Przez chwilę obie małpy pracowicie żuły w milczeniu. – Pan jest archeologiem? – spytał Stanter. – Kimś w tym rodzaju – odparł tamten. – A dlaczego? – Tak myślałem, czego mógłby pan szukać w tej dziurze. – Istotnie, interesuje mnie twierdza. Zboczyłem z drogi do Moonley, kiedy zepsuł mi się samochód. – Z tego w ogóle można żyć? Z jakichś starych śmieci dzikusów? – Coś panu pokażę. Wiozę to do Moonley. Chwileczkę – odłożył widelec i wyszedł. Wrócił dosłownie po dwudziestu sekundach, niosąc płaski, czarny neseser. Położył go na stole i zaczął manipulować szyfrowym zamkiem. – W środku jest stare, jeszcze przedvahnorskie dzieło sztuki. To miecz, ma chyba z pięć tysięcy lat. Odnalazłem go z wielkim trudem. To właśnie mój zawód. Sprzedaż i kupno takich rzeczy. Pytał pan, czy z tego można żyć. Muzeum Astroarcheologii w Moonley zaoferowało mi półtora tysiąca dolców. Stanter wypluł świeżo odgryziony kawałek parówki do talerza i wolno uniósł głowę. Źle ogolona, długa szczęka z wolna odchyliła się, jak obluzowana pokrywa śmietnika. Oczy miał okrągłe jak guziki. – Pół… tora tysiąca dolców? – wyszeptał. – O, to wcale nie jest najwyższa cena. W zeszłym miesiącu przewoziłem hełm i pierścień, warte okrągłe pięć tysięcy każdy. – I tak to pan przewozi, w walizce? Bez obstawy, bez… – Psia kość, małpo, przecież to nie sztaba złota. Przypuśćmy, że dałby mi pan teraz po głowie i zabrał to. Otóż złapaliby pana w pierwszym miejscu, w którym by pan się z tym pojawił i chciał to sprzedać. A żaden paser by tego nie wziął. Każda taka rzecz jest skatalogowana i ubezpieczona. I zapisane jest tam nazwisko właściciela. O każdej transakcji zawiadamia się ich na bieżąco i wypisuje akt własności. Ten miecz jest jakby przypisany do mnie, dopóki nie przyjmie go muzeum w Moonley. To zresztą bardzo ciekawy okaz. Na przykład, świeci w ciemności na czerwono. To świecenie czasem przygasa, czasem się wzmaga, ale nie wiadomo, co je powoduje. Jest absolutnie nierdzewny, a niech pan pamięta, że wykuto go przed kilkoma tysiącami lat. Poza tym ma całą masę dziwnych właściwości. Fizycy muzeum mają się nim zająć na serio. Poza tym jest to absolutnie unikalne dzieło sztuki. Na klindze znajduje się napis, który nie został jeszcze odczytany. Trzasnął szyfrowym zamkiem i otworzył neseser. Valhar czuł się bardzo dziwnie. Miał dreszcze, czuł jakieś niesamowite zdenerwowanie i szumiało mu w głowie. Stanter żuł wolno parówkę i wpatrywał się w towarzysza, który jednym ruchem wyciągnął miecz na światło dzienne. Był długi na jakieś pół metra i szeroki na dłoń. Klinga lśniła różowawym blaskiem. Na rękojeści znajdował się wizerunek smoka Sallga, poniżej oplatały ją gałęzie świętego drzewa Gnärla, które sięgały aż do jelca. U nasady klingi wprawiony był Galjall – kamień ziemi Izell. Wzdłuż klingi biegły starocelverskie znaki. O dwie szerokości kciuka od jelca, na ostrzu, znajdowała się jedyna szczerba, która powstała, kiedy Gald – Młot uderzył mieczem w kamień na Srebrnej Górze, biorąc ją i okolicę w posiadanie. Był to Ærskjøll. Valhar otworzył ruchomą część lady i wyszedł przed nią. Obaj samcy pogrążeni byli w kontemplacji miecza. – Proszę pana – odezwał się Valhar – słyszałem, że to pana interesuje, mnie uczono podobnego starożytnego pisma, kiedy byłem dzieckiem, więc może… – Wynoś się – ryknął Stanter. – bladoskóry bydlaku. – Niech pan poczeka – uspokoił go tamten. – To naprawdę może się przydać. Oni mogą być bardzo pomocni w badaniach. – Niech pan w to nie wierzy – burknął Stanter. – Gdyby nie to, że nie może dotknąć żadnej broni, to rąbnąłby go panu przy pierwszej okazji. Valhar wyciągnął powoli rękę w kierunku miecza. Nie drżała. Była spokojna jak skała i zaskakująco silna. Ostrożnie – pomyślał z nienawiścią o Stanterze. Nienawiść była zimna i mocna. Jednym szybkim ruchem chwycił chłodną rękojeść i uniósł miecz oburącz, ostrzem przed twarz. Stanter otworzył szeroko oczy, pełne bezbrzeżnego zdumienia. Valhar uderzył go otwartą dłonią w klatkę piersiową. Stanter wyleciał z taboretu, rozrzucając szeroko ramiona, odrzucił plecami drugi stolik i wyrżnął w blaszaną ścianę. Zwalił się na podłogę i nie drgnął więcej. Drugi zerwał się na równe nogi i odskoczył w tył z twarzą bladą jak płótno. Wyszarpnął spod marynarki czarny rewolwer. Valhar jednym ruchem nadgarstka uderzył go końcem ostrza w szyję. Rewolwer upadł z trzaskiem na ziemię. Małpa zwaliła się obok, obejmując szyję rękami. Valhar wyprostował się. Po raz pierwszy od czterdziestu lat. Wyszedł przed bar i uniósł miecz do góry. Ostrze bluznęło ostrym, czerwonym blaskiem. – Ingareþ Assatur! – krzyknął. Tysiące sprzątaczek, śmieciarzy, kamerdynerów, górników, dokerów i barmanów stanęło w swoich domach, dokach, kopalniach i barach, przemieszani z bezbronnymi, zaskoczonymi małpami, znieruchomiali nagle i nienawidzący. Po drugiej stronie ulicy jakiś Vahnorczyk klęczał na ziemi i zbierał na ziemi rozsypany złom. Znieruchomiał, a potem sięgnął między śmieci po wyszczerbiony nóż myśliwski, patrząc w stronę małpiej dzielnicy. Jego dłoń miękko ujęła rękojeść. Zacisnęła się na niej pewnie i bez najmniejszego drżenia. Słońce już zaszło. Nad Virgengårdem zapadał ciepły, letni wieczór.
{{Opis kategorii
|grupuje = Kategoria ta zawiera wydarzenia i artykuły związane z [[Historia Wikipedii|historią Wikipedii]].
|uwagi =
|osobne_grupują =
|main =
|portal =
|wikiprojekt =
|zobacz =
|związane =
|siostrzane =
}}
{{Commonscat|History of Wikipedia}}
 
...
[[Kategoria:Wikipedia]]
 
[[Kategoria:Historia Internetu]]
Płaskowyż Imselv był jedną skalną płytą, do której nie miały dostępu niemal żadne rośliny. Otoczony górami Irgelhart, zdawał się być wymarzonym miejscem do obrony. Rozciągał się już ponad linią chmur i nocne niebo było prawie czyste. Pomimo, że księżyca nie było widać, nie było wcale ciemno. Na równinę padał różowawy blask, przecedzony między bezimiennymi szczytami Irgelhartu, blask który nie był świtem. Valhar zagłębił palce w miękkim futrze konia i jeszcze raz spojrzał za siebie, na wschód, na czerwoną łunę wstającą zza masywu. To Szakale – Harane. Harane, którzy spadli z nieba. Harane, którzy palą miasta, którzy zabijają kobiety i dzieci. Którzy strzelają w plecy. Harane, którzy trują ziemię. Harane, którzy niosą śmierć. Wąwóz Esgel był na tle czerni gór po prostu czeluścią. Wypełzał z niego nieskończony, chrzęszczący korowód wojska wszystkich szczepów i państw. Vahnorczyków było rzecz jasna najwięcej. – Valhar! – Svenþor przepchnął konia przez szereg muskularnych wojowników, porośniętych czarnym, gęstym włosem i odzianych w skórzane stroje. Podpierali się grubymi włóczniami, które lśniły w blasku łuny, tylko dowódca miał lśniący, nowy garłacz produkcji vahnorskiej, przewieszony przez pierś. Wyszczerzył kły i prychnął coś ostro w swoim języku. Zielonkawe oczy zalśniły spod głębokiego, czarnego hełmu. Svenþor warknął coś pogardliwie z wysokości swojego konia i podjechał wolno, ze stukotem kopyt. – Szukałem cię – powiedział. – Byłem w straży przedniej – rzekł Valhar. Nie odrywał wzroku od korowodu czarnych wojowników. W mroku wydawało się, że ich twarze składają się tylko z gorejących oczu i lśniących kłów. – Co to za jedni? – spytał Svenþor. – A skąd mam wiedzieć? – wzruszył ramionami Valhar. – Jakiś północny lud. Wyglądają groźnie. – A jednak, jak na nich, są dla nas uprzejmi. Gdybym był, dajmy na to, Koboldem, ten ich dowódca odgryzłby mi rękę. – Ustąpili ci i co z tego? Jeszcze jesteśmy najpotężniejsi, jeszcze mamy autorytet, ale cała potęga i sława Vahnoru jest jak na razie bezsilna. – Ale oni nam wierzą – powiedział Svenþor. Machnął ręką w kierunku sunącej wolno kawalkady. – Rangellowie, Celverowie, Sverskjolowie, jakieś dzikie plemiona pustyni Kerschan, Unkurowie, czy jakoś tak, ludy Północy, Koboldowie. Wszyscy walczyli u naszego boku, a teraz wszyscy dobrowolnie chcą się zamknąć w twierdzy Virgengård, skąd nie będzie wyjścia. Nawet Nortekowie, z którymi od wieków toczyliśmy wojny i wyrósł między nami mur nienawiści, stanęli ramię w ramię i chcą razem z nami umrzeć. – Wszyscy rozumieją, że to nie jest sprawa Vahnoru. W każdym razie nie tylko. Gdyby chodziło wyłącznie o nas, nie kiwnęliby palcem. To sprawa całego Verangenu. Harane nie chodzi wcale o nas. Chcą całej planety. Byłem przy rozmowach z ich posłami. Bardzo trudno ich zrozumieć. Mają dziwne obyczaje. Na przykład chcieli, żebyśmy oddali broń i przestali walczyć. „Jak to?” – pytamy. – „Więc odjedziecie?”. „Wcale nie odjedziemy” – oni na to. – „Ale dalsza walka z nami nie ma sensu”. Oni chcieli, żebyśmy oddali im się w niewolę. I wydawało im się to normalne. – To zakrawa na obelgę – przyznał Svenþor. – Ale podobno Nortekowie kiedyś tak robili. To może po prostu taki obyczaj. – Norteków zawsze podejrzewało się o różne nieprawdopodobne podłości. Połowa z tego to bajki. Przynajmniej to były bajki do tej pory, bo Harane dorównali wszystkim mitom. Na Gœra, dlaczego musimy zginąć? Przecież do tej pory zwyciężaliśmy! Przecież prawda jest po naszej stronie! – Valhar zamilkł, zachowując kamienny wyraz twarzy, wściekły że dał wyraz uczuciom. Żadna klęska nie usprawiedliwia tego rodzaju rozluźnienia wewnętrznej dyscypliny. Myśl jednak nie dawała się zagłuszyć, więc zamilkł na wszelki wypadek. Dlaczego to wszystko ma ginąć? Beztroskie życie wśród szczęśliwego ludu na Południu, rozrzucone rzadko skromne, jasne domy. Smukłe, piękne kobiety i widok, jaki miał za oknem. Stok niewielkiej góry, po którym spadał mały wodospad, rozpryskujący się na kilku progach i karłowate, powykręcane drzewka, wyrastające niemal prostopadle do ściany. I odblask słońca w tle. Kamienne domy na Północy. Srebrne miasta Rangellów, smukłe okręty Sverskjolów. Pieczary Koboldów. Tajemnicze i piękne krainy dookoła, kultura i mądrość czterech tysięcy lat. Wszystko to ma zostać spalone? Zastąpione przez monotonną wegetację szarego, omotanego stalą plemienia, które wyszło z lodowatej pustki siejąc zniszczenie? – Dlaczego? – powtórzył Svenþor – Przeminęły nasze czasy. Spełnia się przepowiednia: „Ærskjøll w ręce Wroga wpadnie”. I miecz zaginął. Razem z nim przepadło powodzenie wojenne Vahnoru. Pozostaje nam tylko godnie umrzeć. – Twój brat, Erik, nie był najlepszym powiernikiem Ærskjølla. W pierwszej potyczce utracił miecz i sam poległ. Był zbyt lekkomyślny, zarozumiały i pewny siebie. Wiedziałeś o tym. Powinieneś sam był przejąć powiernictwo. Oskarżenie. A więc Svenþor go oskarża. A skoro on, to inni także. Przez niego Ærskjøll wpadł w ręce Wrogów. – Erik był moim starszym bratem. Był pełnoprawnym powiernikiem Ærskjølla. Nie mogłem po prostu odebrać mu… – Mogłeś zwołać Radę. Ona zdecydowałaby, komu przyznać miecz, ale ty bałeś się odpowiedzialności. Mówię ci to dlatego, że jesteś moim przyjacielem. – Co Ærskjøll mógłby sprawić wobec faktu, że Harane są silniejsi? Że mogą podróżować między światami? Że mają Krankåry, które mogą zabijać z powietrza, niszczyć i palić z ogromnej odległości? Że mogą roztapiać skały, zapalać jeziora, zamieniać miasta w pogorzeliska, przesiąknięte zarazą, która ścina krew i sprawia, że ciało się rozpada? Czy mogłaby temu zaradzić moc jednego miecza? I czy ona w ogóle istniała? – Coś takiego może powiedzieć tylko mieszkaniec Południa. Ale ja nocowałem w skałach pustyni Kerschan. Byłem w pieczarach Koboldów Wysokich Gór. Przeszedłem bagna Mœngar i widziałem takie rzeczy, że moc miecza jest dla mnie oczywista. Zresztą już nic nie poradzimy. Za pół roku nie zostanie po nas już nawet pieśń. Chyba, że Virgengård Tirien się utrzyma – to najsilniejsza twierdza. – Nie, Svenþorze. To już nie jest twierdza. To kurhan. Nie łudź się. Idziemy umrzeć. Od tej pory nie odzywali się obaj. Zalany blaskiem łuny korowód wojowników posuwał się w niemal zupełnym milczeniu. Poza cichym pomrukiem, kiedy ktoś mówił półgłosem, bezładnym szuraniem tysięcy podeszew, szczękiem broni i stukotem kopyt. Valhar czuł, że bolą go ścięgna w udach obejmujących szeroki grzbiet konia, że hełm ciąży mu na głowie. Jego koń wyglądał nie lepiej: potykał się co chwila, a z pyska kapała mu piana. Przystanąć, zejść z konia, rozprostować obolałe nogi, zdjąć hełm. Słabość, słabość. Nie ma o czym mówić, trzeba myśleć o czymś innym. Oczy piekły go od wpatrywania się w horyzont. Monotonny stukot kopyt konia Svenþora zmienił nagle rytm, kiedy kłusem zjeżdżał ze szlaku i stanąwszy z boku zaczął wypatrywać czegoś w tyle. Valhar szarpnął cugle i uderzył konia nogami. Zmaltretowane zwierzę spojrzało z wyrzutem odwracając łeb i zrobiło dwa chwiejne kroki szybciej, a potem wróciło do normalnego tempa. Podjechał do Svenþora. – Chcę zobaczyć, czy straż tylna wyszła już z wąwozu. Szkoda, że nie wolno zapalać pochodni. Nic nie widać – rzekł tamten. – Natychmiast wypatrzyłyby nas Krankåry – odpowiedział Valhar. – Póki twierdza Zegen Kjage Tirien utrzymuje gardziel wąwozu, żaden Krankår nie śmie pokalać nieba po tej stronie gór. – Twierdza Złamanych Lanc nie wytrzyma ani jednego silnego ataku. I oni wiedzą o tym. Mieli utrzymać gardziel wąwozu, dopóki nie dojdziemy do Virgengårdu, ale mogą przecież paść wcześniej. Svenþor nie odpowiedział. Spojrzał wzdłuż szeregu. Ktoś jechał galopem od końca korowodu, odcinając się czarną plamą od zalanej krwawym blaskiem płyty płaskowyżu. – To Håkon – rzekł Svenþor. – Żaden inny koń by tego nie wytrzymał. – Szuka nas – zauważył Valhar. Håkon gwałtownie zawrócił konia i podjechał do nich. Spieszył się. Uniósł prawą dłoń w geście powitania. Svenþor i Valhar zasalutowali do prawych ramion i skłonili się. – Nie zatrzymujcie się przy kurhanie – rzekł Håkon. – Postoju nie będzie. – Zwierzęta tego nie wytrzymają – powiedział Valhar. – Od trzech dni nie miały wypoczynku. – Muszą wytrzymać. Twierdza Zegen Kjage Tirien upadła. W tej chwili Harane mogą już wchodzić do wąwozu. – Oczy Håkona były po prostu wilgotnymi plamkami w szczelinie hełmu, lśniącymi w blasku nieba. Żadnych uczuć na zewnątrz, w żadnych okolicznościach. – Spójrzcie – powiedział, wskazując na niebo. Gwiazd prawie nie było widać. Za blisko był świt i za blisko byli Najeźdźcy. Jednak płonął tam pojedynczy świetlny punkt. Płonął ostrym, zielonym blaskiem, kreśląc z wolna gigantyczne kręgi i zygzaki, jak sęp albo skrzydlaty upiór, których nazwę otrzymał – Krankår. Svenþor wyjął z kabury przy siodle garłacz. – Zostaw – machnął ręką Håkon. – Jest za wysoko. Zresztą nie zaatakuje. A póki nie wejdzie w obręb dział Virgengårdu, nie pozbędziemy się go. Trudno, już wiedzą o nas. Pozostaje mieć nadzieję, że nie zdążą. Jeśli dogonią nas na płaskowyżu, nie będzie nawet jak się bronić. – Uniósł niedbale dłoń w rękawicy i odjechał. Svenþor patrzył przez chwilę za jego czarną, otuloną płaszczem sylwetką. – Jest znacznie lepszym wodzem niż Sigurd – rzekł. – Sigurd był stary, nie wiedział, co się wokół niego dzieje – odpowiedział Valhar bez zainteresowania. Korowód posuwał się dalej, bez słowa. Valhar i Svenþor jechali obok czarnego szeregu północnego szczepu, który był przednią strażą. Nie odzywali się. Szli absolutnie płaską i dziką okolicą, na której czasem tylko, gdy gdzieś w szczelinach skały zachowało się trochę ziemi, wyrastały drobne, białe kwiatki. Szereg wijąc się, jak olbrzymi, pancerny wąż, omijał głębokie szczeliny. Wzrok spadał w nich niepowstrzymanie w mroczną czeluść, w której można było czasem dojrzeć czerwone oczy smoków. Z czeluści buchały siarkowe wyziewy i wszyscy odskakiwali gwałtownie. Czasem mijali bulgocące, wrzące źródła i powietrze napełniało się gorącem wilgotnego oddechu pary. Zdawało się, że im bliżej do twierdzy, tym okolica bardziej dzika i wyjałowiona. – To musi być potworne mieszkać tutaj na stałe – odezwał się Svenþor. – Żeby stąd dostać się do świata, człowiek musiałby samotnie przejść przez ten płaskowyż, być może nocować tu, a potem przez trzy dni przedzierać się przez wąwóz Esgel, gdzie niebo jest tylko jasną kreską w górze, a ze wszystkich stron wyciągają macki czeluści jaskiń i tuneli. – Twierdza Trzech Studni wcale nie jest mniej ponurym miejscem – odparł Valhar. – Są przyzwyczajeni. – Mijali właśnie olbrzymie pęknięcie, które ziało w skalnej płycie piorunowym zygzakiem, długim na setki stóp, a szerokim co najmniej na pięć końskich długości. Przerzucona przez nią była linowa kładka, napięta między wbitymi w skałę metalowymi kołkami. Szereg stanął. Håkon już tam był. Na swoim czarnym koniu, otulony czarnym płaszczem. Zeskoczył z rozmachem na ziemię. – Zawiązywać koniom oczy! – krzyknął. – Przeprowadzać je. Piechota, przechodzić jednym szeregiem! I na miłość Gœra nie tupać, żeby nie rozchwiać pachołków! Nie marudzić! Szybciej! Nie patrzeć w dół! – Szereg ścieśnił się znacznie, aż przednia straż nie zaczęła przesączać się przez gardziel kładki. Rozlegało się skrzypienie skór, szczęk broni, dudnienie kopyt po belkach i krzyki oficerów. Valhar zeskoczył z siodła napinając mięśnie, aby nie ugiąć nóg. Owinął zwierzęciu głowę własnym płaszczem i ujął uzdę tuż przy pysku. Weszli na drgający pomost. Valhar nie wytrzymał i spojrzał. Wzrok runął w dół, ześlizgując się po gładkich ścianach i spadając tak głęboko, że trudno było to sobie nawet wyobrazić. Zachwiał się i chwycił linę poręczy. Zwierzę parsknęło i potknęło się. Poprowadził drżącego konia ostrożnie, słuchając bezradnych, drobnych kroków jego kopyt i patrząc na swoją dłoń w czarnej rękawicy, sunącą po kosmatej, starej linie poręczy. Twarda skała pod nogami wydała mu się niemal piękna w swojej pewności. – Nie stawać za kładką! – Uderzył go krzyk Håkona. Wepchnął nogę w strzemię i skoczył znów na siodło. Był to jeden z tych marszy, które, wydaje się, że trwają w nieskończoność. Toteż gdy Valhar zobaczył najpierw punkt na horyzoncie, a potem kanciastą bryłę twierdzy, nie mógł uwierzyć, że to jest właśnie cel podróży, który wydał mu się wręcz mityczny. Jednak od ujrzenia twierdzy do końca wędrówki było jeszcze daleko. Dalej był uporczywy ból mięśni brzucha i ud, zmęczenie i głód skręcający jelita. Jednakże to był dla Valhara chleb powszedni, więc trapił się tylko swoim biednym koniem, który jeżeli się nie przewracał, to tylko dlatego, że od czasu do czasu podpierał się uszami. Kawałek dalej koń Svenþora potknął się i upadł na kolana przednich nóg, a potem zwalił się na bok. Svenþor wyleciał z siodła unikając zmiażdżenia nogi, przekoziołkował i legł bez ruchu. Valhar zeskoczył z konia i podbiegł do niego. Svenþor podciągnął nogi i wstał ciężko, pomagając sobie rękoma. Håkon był przy nich już po chwili. Koń zarżał cicho i żałośnie, usiłując dźwignąć swoje cielsko na udręczone nogi. Uniósł się trochę i znów padł. – Nic z tego – rzekł ze współczuciem Håkon. – Musisz go dobić. Takie jest prawo. – Okuta hełmem, kanciasta twarz Svenþora nawet nie drgnęła, ale Valharowi wydało się, że gdzieś na dnie jego oczu zobaczył nikły błysk bólu. Svenþor miał tego konia od dziecka. Wierne zwierzę wyniosło go w niejednej bitwie i nie raz uratowało mu życie. Kucnął przy siodle i zaczął odpinać pasy juków. Szereg przesuwał się koło nich, lśniąc i podzwaniając bojowym rynsztunkiem. – Weź tylko to, co najpotrzebniejsze – rzekł Valhar. – Usiądziesz za mną. – Tylko broń i koc – odpowiedział Svenþor. Wstał. W dłoni lśnił mu garłacz. Zwierzę popatrzyło na niego z takim żalem i niedowierzaniem w oczach, że mogłoby się wydawać, że wie o co chodzi. Valhar odszedł do swojego konia, nie chcąc przyjacielowi przeszkadzać w chwili, gdy musiał się skoncentrować. Rozległ się suchy trzask wyładowania i po kamieniach przemknął jaskrawy odblask błyskawicy. Wzdrygnął się. Śmierć od miecza byłaby o wiele bardziej honorowa, ale miecz podniesiony na przyjaciela musiał ściągnąć na właściciela hańbę. Svenþor zbliżył się i zarzucił zwiniętą derkę na grzbiet ich wspólnego konia. Milczał. Valhar uszanował to milczenie. Virgengård Tirien był olbrzymią, kanciastą budowlą, murowaną z topornie ociosanych na płasko głazów. Mury były szare i wyjątkowo długie, ale największe wrażenie robiła ich wysokość. Jakby stało się u stóp skalnej ściany wąwozu. Gdzieś za nimi bodła niebo okrągła, smukła baszta, widoczna dopiero z daleka, bo gdy stało się u podnóża samych murów, trzeba było dobrze zadrzeć głowę, żeby ujrzeć ich kraniec. Płaskowyż leżał za wysoko dla ptaków, lecz wokół szczytu baszty wirowało kilkanaście hodowanych przez załogę orłów. Z dołu były tylko ledwo widocznymi punktami, lecz docierało tu ich przytłaczające krakanie. Wokół zamku biegły dwa potężne pęknięcia w skale, spotykające się po jego jednej stronie i połączone sztucznie wykutą przed wiekami szczeliną. Tak więc, twierdza stała jakby na trójkątnej wyspie, otoczonej wąskimi przepaściami. Przednia straż stanęła naprzeciw prostokątnej, kutej bramy, która przy ogromie murów wydawała się wręcz maleńka. Zamek był jak wymarły. Poza krakaniem orłów nie było tam żadnych oznak życia. Håkon zeskoczył z konia i stanął na krawędzi fosy. Przyłożył dłonie w rękawicach do ust i krzyknął: – Ingareþ! Ingareþ Assatur! – Co to znaczy? – spytał Svenþor. – Znasz starocelverski. Valhar pokręcił znacząco głową. Okrzyków rycerskich nie wolno wymawiać bez powodu. Gdzieś wysoko, na czymś w rodzaju skalnej półki, pojawiła się sylwetka. Wyglądała podobnie, jak wojownicy Północy. Rycerz ów stanął w bezruchu na krótkich, krzywych nogach. Spojrzał na stojących, a potem daleko, na nieskończony wąż wojska, który wciąż maszerował, gdy czoło już stało. Zawołał coś chrapliwie przez ramię i z głębin czarnego hełmu błysnęły kły. Pojawił się drugi, postali chwilę, a potem obaj zniknęli. Rozległ się metaliczny zgrzyt i spod bramy zaczął wysuwać się szeroki, kuty ze stali i wybijany ogromnymi nitami pomost. Wysunął się na całą długość i stanął z głuchym dudnieniem, gdy pięć olbrzymich zębów na końcu mostu wsunęło się w pięć olbrzymich otworów wykutych w skale i wyłożonych stalą. Coś szczęknęło i most znieruchomiał. Jednocześnie z turkotem i zgrzytem brama uniosła się, ukazując mroczną czeluść. Z ciemności wynurzył się siwobrody starzec okryty płaszczem. Uniósł prawą dłoń do lewego barku i skłonił się. – Witaj Håkonie – rzekł. Håkon uniósł dłoń. – Witaj Elmarze. – To dla mnie wielki zaszczyt – ciągnął Elmar. – Mury Virgengårdu nie gościły jeszcze nikogo tak znamienitego. Przywiodłeś poza tym znaczne siły. – To garstka, Elmarze. To garstka, bo to armia całego Verangenu. Cały świat, od krain Północy do kraju Rangellów na Południu jest tu z nami. Także Nortekowie. To wszyscy, których zdołaliśmy zebrać przeciw Najeźdźcom. – Wejdźmy więc – rzekł cicho Elmar i cofnął się. Håkon ujął swego konia za uzdę przy pysku i przeprowadził przez pomost. Z ciemności wynurzyło się jeszcze kilku wojowników z lśniącymi czerwono oczyma. Nareszcie można było im się przyjrzeć. Porośnięci sierścią, przypominali ludy Północy. Mieli krótkie pyski, lśniące szeregiem białych kłów. Ubrani byli w długie kamizelki z czarnej skóry, z czerwonym smokiem na piersi, czarne opończe, obcisłe spodnie, długie, podkute buty i hełmy. Z wojowników tych składała się prawie cała załoga twierdzy. Uzbrojeni byli zresztą bardzo różnie. Od mieczy i toporów, po nowoczesną broń cieplną. Korowód znów ruszył, z chrzęstem wszedł w czarny tunel bramy. Szli przez nieskończenie grube mury, pogrążeni w zupełnej ciemności. Setki kroków odbijały się echem od sklepienia i gasły. Setki par oczu, czerwonych i zielonych zapalały się gdzieś w czeluści i też gasły. Coś zaskrzypiało, potem z turkotem uchyliła się kolejna brama, wpuszczając blady półmrok świtu, który wydawał się blaskiem. Wyszli na dość duży, wybrukowany kamieniami podwórzec, który był częścią wewnętrznego dziedzińca. Całe wnętrze muru podzielone było na kilka mniejszych części niższymi, wewnętrznymi murami, schodzącymi się do podstawy centralnej wieży. Dopiero tutaj można było naprawdę docenić jej wysokość. – Co to za lud? – spytał nieco głośniej Håkon, tak że Svenþor i Valhar idący z tyłu usłyszeli to z pomruku cichej rozmowy. – Zallowie – odpowiedział Elmar. – Dzielny, górski lud, choć niepiękny. Na dziedzińcu panowała gorączkowa krzątanina. Wewnętrzne ściany głównych murów pokryte były wnękami, krużgankami i galeryjkami. Czerniały na nich dziesiątki wysokich sylwetek. Najwyraźniej mieszkała tam załoga twierdzy. Słychać było rytmiczne szczękanie młotów, dochodzące ze zwykłej kuźni, a z wąskich okienek, których rząd widniał u nasady wieży, nad samą ziemią, sączyło się błękitne światło, świadczące o obecności nowoczesnego warsztatu. – Nie stawać – zawołał Håkon. – Nie robić zatoru. Oddawać Zallom konie i przechodzić dalej. – W wewnętrznym murze otwarto ze skrzypem kute wrota i przednia straż zaczęła przesączać się przez nie. Valhar zdjął ekwipunek z konia i oddał zwierzę jednemu z Zallów, jak inni. Svenþor stał obok i patrzył za odprowadzanymi końmi. – Valhar i Svenþor! – krzyknął przez ramię Håkon. – Chodźcie ze mną. Ruszyli za nim i za zgarbioną sylwetką Elmara. Weszli po schodkach na wewnętrzny mur, przeszli po nim na okrągły taras i wyminąwszy jeszcze jedne okute stalą drzwi, znaleźli się w mrocznym wnętrzu wieży. Elmar poprowadził ich po spiralnych, kamiennych schodach, potem przez puste korytarze do okrągłej komnaty. Vahnorskim obyczajem był tam tylko długi, niski stół i honorowy tron pod ścianą. Sala była jasna i pogodna. Mimo surowych, prostych sprzętów, można było odczuć potęgę gospodarzy. Broń wisząca na ścianach musiała przechodzić z pokolenia na pokolenie od wieków. Elmar stanął niezdecydowanie, po czym odwrócił się do stojących. Machnął ręką w kierunku tronu. – Siadaj Håkonie. Teraz to miejsce tobie się należy. – Håkon strzepnął ze zniecierpliwieniem dłonią i jednym ruchem zdjął z głowy hełm. Położył go z trzaskiem na stole i podszedł do wąskiego okna. – Siadajcie, na miłość Gœra i nie zwracajcie uwagi, czy stoję czy siedzę i czy jestem do was z przodu czy z boku. Dajcie mi trochę pomyśleć i zostawcie etykietę w spokoju. Starożytne zasady są mądrością, ale nie można przesadzać. – Oparł się o parapet i spojrzał na pustkowie. Popatrzyli po sobie niepewnie i przyklękli wokół stołu. Valhar i Svenþor zdjęli hełmy. – Valharze – rzekł jakby z wahaniem Elmar. – Czy prawdą jest straszliwa wieść, jaka do mnie dotarła? Czy Ærskjøll dostał się w ręce Wrogów? – Brat mój, Erik – rzekł surowo Valhar – ostatni powiernik mocarnego miecza, godny syn rodu Gjärsel, poległ bohaterską śmiercią. Ærskjøll był przy nim. – W tym mieczu zawarta była cała potęga Vahnoru. Stał na straży sprawiedliwości od czasów Galda – Młota. – Czy mamy wobec tego usiąść i płakać? – Håkon gwałtownie odwrócił się od okna. – Czy bez pomocy siły tej tajnej broni nie potrafisz walczyć? Nie chcę więcej słyszeć o utracie tego miecza. A jeżeli któryś powie coś takiego przy żołnierzach, to sam rozpłatam mu gardło. Na korytarzu rozległ się tupot i wysoki Zall z dystynkcjami oficera wpadł do komnaty. – Panie. – Zobaczył Håkona i zamarł w skłonie z ręką na lewym ramieniu. – Mów – warknął Håkon. – Panie. Krankåry nad pustkowiem. Jest ich coraz więcej. – A więc stało się – rzekł Håkon, podnosząc ze stołu i zakładając hełm. – Czy armia zdążyła wejść? – Wszyscy na murach, panie. Musieliśmy zawrzeć wszystkie bramy i część koni została na zewnątrz. Gród jest pełny. – Więc na mury – rzekł Håkon. Zielone punkty Krankårów płonęły kilkoma szeregami w poprzek całego nieba. Oprócz nich Wróg się nie pojawił. Nie było żadnego ruchu, tylko ten zimny blask od kilku rzędów zielonkawych gwiazd. Kiedy stanęli na murach, owiewani ostrym wiatrem, płomienie Krankårów na moment zmieniły barwę na różową. Rozległ się suchy grzmot rozpalonego nagle powietrza, kiedy artyleria Virgengårdu bluznęła strugami ognia, zalewając blaskiem okolicę. Ziemia drgnęła, ale Wrogowie byli za daleko. Potem coś się stało. Najpierw spadł na wszystkich gigantyczny ciężar, przyduszając do ziemi, potem lekkość a potem słabość. Valhar nagle stracił czucie. Broń wypadła mu z brzękiem na ziemię. Wyciągnął ramię, chcąc oprzeć się o flankę muru. Jakby poruszał ręką obcego człowieka. Ujrzał, jakby patrząc przez strzelnicę, jak ramię niezdarnie uderza w mur uginającymi się palcami. Opadł na kolana i resztą świadomości spojrzał w bok muru, a potem na dół. Mury wewnętrzne i główne, tarasy, odległe dziedzińce, wszystko zawalone było dziesiątkami tysięcy ciał, bezradnych i bezbronnych. Dlaczego nie mogli zginąć w walce? Do tego dążyli, nie było już innego wyjścia, ale tak… Przypomniał sobie srebrne miasta Rangellów stratowane nalotami, zatopione łodzie Sverskjolów, smukłe kobiety zastrzelone w progach domów, bo nie chciały wyjść witać Najeźdźców, krater w miejscu domu. Śmierć zadawana z daleka. Zwalił się na ziemię, nie chcąc tej śmierci takiej, szamocąc się w rosnącym bezwładzie i bezsilności. Potem czarny hełm stuknął w nagłej ciszy, wsparty o głaz flanki. Niewidzącymi oczyma Valhar wpatrywał się w rosnące sylwetki Krankårów. Nad Twierdzą Trzech Studni wstawał świt.