Kategoria:Historia Wikipedii: Różnice pomiędzy wersjami

[wersja nieprzejrzana][wersja przejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
macie sajgon
Znacznik: wulgaryzmy lub nieodpowiednie słownictwo (filtr nadużyć)
m Wycofano edycje użytkownika POlowkaPolowki (dyskusja). Autor przywróconej wersji to Cybularny.
Linia 1:
{{Opis kategorii
Twierdza Trzech Studni
|grupuje = Kategoria ta zawiera wydarzenia i artykuły związane z [[Historia Wikipedii|historią Wikipedii]].
|uwagi =
|osobne_grupują =
|main =
|portal =
|wikiprojekt =
|zobacz =
|związane =
|siostrzane =
}}
{{Commonscat|History of Wikipedia}}
 
[[Kategoria:Wikipedia]]
TWIERDZA ZŁAMANYCH LANC & TWIERDZA TRZECH STUDNI
[[Kategoria:Historia Internetu]]
Płaskowyż Imselv był jedną skalną płytą, do której nie miały dostępu niemal żadne rośliny. Otoczony górami Irgelhart, zdawał się być wymarzonym miejscem do obrony. Rozciągał się już ponad linią chmur i nocne niebo było prawie czyste. Pomimo, że księżyca nie było widać, nie było wcale ciemno. Na równinę padał różowawy blask, przecedzony między bezimiennymi szczytami Irgelhartu, blask który nie był świtem. Valhar zagłębił palce w miękkim futrze konia i jeszcze raz spojrzał za siebie, na wschód, na czerwoną łunę wstającą zza masywu. To Szakale – Harane. Harane, którzy spadli z nieba. Harane, którzy palą miasta, którzy zabijają kobiety i dzieci. Którzy strzelają w plecy. Harane, którzy trują ziemię. Harane, którzy niosą śmierć. Wąwóz Esgel był na tle czerni gór po prostu czeluścią. Wypełzał z niego nieskończony, chrzęszczący korowód wojska wszystkich szczepów i państw. Vahnorczyków było rzecz jasna najwięcej. – Valhar! – Svenþor przepchnął konia przez szereg muskularnych wojowników, porośniętych czarnym, gęstym włosem i odzianych w skórzane stroje. Podpierali się grubymi włóczniami, które lśniły w blasku łuny, tylko dowódca miał lśniący, nowy garłacz produkcji vahnorskiej, przewieszony przez pierś. Wyszczerzył kły i prychnął coś ostro w swoim języku. Zielonkawe oczy zalśniły spod głębokiego, czarnego hełmu. Svenþor warknął coś pogardliwie z wysokości swojego konia i podjechał wolno, ze stukotem kopyt. – Szukałem cię – powiedział. – Byłem w straży przedniej – rzekł Valhar. Nie odrywał wzroku od korowodu czarnych wojowników. W mroku wydawało się, że ich twarze składają się tylko z gorejących oczu i lśniących kłów. – Co to za jedni? – spytał Svenþor. – A skąd mam wiedzieć? – wzruszył ramionami Valhar. – Jakiś północny lud. Wyglądają groźnie. – A jednak, jak na nich, są dla nas uprzejmi. Gdybym był, dajmy na to, Koboldem, ten ich dowódca odgryzłby mi rękę. – Ustąpili ci i co z tego? Jeszcze jesteśmy najpotężniejsi, jeszcze mamy autorytet, ale cała potęga i sława Vahnoru jest jak na razie bezsilna. – Ale oni nam wierzą – powiedział Svenþor. Machnął ręką w kierunku sunącej wolno kawalkady. – Rangellowie, Celverowie, Sverskjolowie, jakieś dzikie plemiona pustyni Kerschan, Unkurowie, czy jakoś tak, ludy Północy, Koboldowie. Wszyscy walczyli u naszego boku, a teraz wszyscy dobrowolnie chcą się zamknąć w twierdzy Virgengård, skąd nie będzie wyjścia. Nawet Nortekowie, z którymi od wieków toczyliśmy wojny i wyrósł między nami mur nienawiści, stanęli ramię w ramię i chcą razem z nami umrzeć. – Wszyscy rozumieją, że to nie jest sprawa Vahnoru. W każdym razie nie tylko. Gdyby chodziło wyłącznie o nas, nie kiwnęliby palcem. To sprawa całego Verangenu. Harane nie chodzi wcale o nas. Chcą całej planety. Byłem przy rozmowach z ich posłami. Bardzo trudno ich zrozumieć. Mają dziwne obyczaje. Na przykład chcieli, żebyśmy oddali broń i przestali walczyć. „Jak to?” – pytamy. – „Więc odjedziecie?”. „Wcale nie odjedziemy” – oni na to. – „Ale dalsza walka z nami nie ma sensu”. Oni chcieli, żebyśmy oddali im się w niewolę. I wydawało im się to normalne. – To zakrawa na obelgę – przyznał Svenþor. – Ale podobno Nortekowie kiedyś tak robili. To może po prostu taki obyczaj. – Norteków zawsze podejrzewało się o różne nieprawdopodobne podłości. Połowa z tego to bajki. Przynajmniej to były bajki do tej pory, bo Harane dorównali wszystkim mitom. Na Gœra, dlaczego musimy zginąć? Przecież do tej pory zwyciężaliśmy! Przecież prawda jest po naszej stronie! – Valhar zamilkł, zachowując kamienny wyraz twarzy, wściekły że dał wyraz uczuciom. Żadna klęska nie usprawiedliwia tego rodzaju rozluźnienia wewnętrznej dyscypliny. Myśl jednak nie dawała się zagłuszyć, więc zamilkł na wszelki wypadek. Dlaczego to wszystko ma ginąć? Beztroskie życie wśród szczęśliwego ludu na Południu, rozrzucone rzadko skromne, jasne domy. Smukłe, piękne kobiety i widok, jaki miał za oknem. Stok niewielkiej góry, po którym spadał mały wodospad, rozpryskujący się na kilku progach i karłowate, powykręcane drzewka, wyrastające niemal prostopadle do ściany. I odblask słońca w tle. Kamienne domy na Północy. Srebrne miasta Rangellów, smukłe okręty Sverskjolów. Pieczary Koboldów. Tajemnicze i piękne krainy dookoła, kultura i mądrość czterech tysięcy lat. Wszystko to ma zostać spalone? Zastąpione przez monotonną wegetację szarego, omotanego stalą plemienia, które wyszło z lodowatej pustki siejąc zniszczenie? – Dlaczego? – powtórzył Svenþor – Przeminęły nasze czasy. Spełnia się przepowiednia: „Ærskjøll w ręce Wroga wpadnie”. I miecz zaginął. Razem z nim przepadło powodzenie wojenne Vahnoru. Pozostaje nam tylko godnie umrzeć. – Twój brat, Erik, nie był najlepszym powiernikiem Ærskjølla. W pierwszej potyczce utracił miecz i sam poległ. Był zbyt lekkomyślny, zarozumiały i pewny siebie. Wiedziałeś o tym. Powinieneś sam był przejąć powiernictwo. Oskarżenie. A więc Svenþor go oskarża. A skoro on, to inni także. Przez niego Ærskjøll wpadł w ręce Wrogów. – Erik był moim starszym bratem. Był pełnoprawnym powiernikiem Ærskjølla. Nie mogłem po prostu odebrać mu… – Mogłeś zwołać Radę. Ona zdecydowałaby, komu przyznać miecz, ale ty bałeś się odpowiedzialności. Mówię ci to dlatego, że jesteś moim przyjacielem. – Co Ærskjøll mógłby sprawić wobec faktu, że Harane są silniejsi? Że mogą podróżować między światami? Że mają Krankåry, które mogą zabijać z powietrza, niszczyć i palić z ogromnej odległości? Że mogą roztapiać skały, zapalać jeziora, zamieniać miasta w pogorzeliska, przesiąknięte zarazą, która ścina krew i sprawia, że ciało się rozpada? Czy mogłaby temu zaradzić moc jednego miecza? I czy ona w ogóle istniała? – Coś takiego może powiedzieć tylko mieszkaniec Południa. Ale ja nocowałem w skałach pustyni Kerschan. Byłem w pieczarach Koboldów Wysokich Gór. Przeszedłem bagna Mœngar i widziałem takie rzeczy, że moc miecza jest dla mnie oczywista. Zresztą już nic nie poradzimy. Za pół roku nie zostanie po nas już nawet pieśń. Chyba, że Virgengård Tirien się utrzyma – to najsilniejsza twierdza. – Nie, Svenþorze. To już nie jest twierdza. To kurhan. Nie łudź się. Idziemy umrzeć. Od tej pory nie odzywali się obaj. Zalany blaskiem łuny korowód wojowników posuwał się w niemal zupełnym milczeniu. Poza cichym pomrukiem, kiedy ktoś mówił półgłosem, bezładnym szuraniem tysięcy podeszew, szczękiem broni i stukotem kopyt. Valhar czuł, że bolą go ścięgna w udach obejmujących szeroki grzbiet konia, że hełm ciąży mu na głowie. Jego koń wyglądał nie lepiej: potykał się co chwila, a z pyska kapała mu piana. Przystanąć, zejść z konia, rozprostować obolałe nogi, zdjąć hełm. Słabość, słabość. Nie ma o czym mówić, trzeba myśleć o czymś innym. Oczy piekły go od wpatrywania się w horyzont. Monotonny stukot kopyt konia Svenþora zmienił nagle rytm, kiedy kłusem zjeżdżał ze szlaku i stanąwszy z boku zaczął wypatrywać czegoś w tyle. Valhar szarpnął cugle i uderzył konia nogami. Zmaltretowane zwierzę spojrzało z wyrzutem odwracając łeb i zrobiło dwa chwiejne kroki szybciej, a potem wróciło do normalnego tempa. Podjechał do Svenþora. – Chcę zobaczyć, czy straż tylna wyszła już z wąwozu. Szkoda, że nie wolno zapalać pochodni. Nic nie widać – rzekł tamten. – Natychmiast wypatrzyłyby nas Krankåry – odpowiedział Valhar. – Póki twierdza Zegen Kjage Tirien utrzymuje gardziel wąwozu, żaden Krankår nie śmie pokalać nieba po tej stronie gór. – Twierdza Złamanych Lanc nie wytrzyma ani jednego silnego ataku. I oni wiedzą o tym. Mieli utrzymać gardziel wąwozu, dopóki nie dojdziemy do Virgengårdu, ale mogą przecież paść wcześniej. Svenþor nie odpowiedział. Spojrzał wzdłuż szeregu. Ktoś jechał galopem od końca korowodu, odcinając się czarną plamą od zalanej krwawym blaskiem płyty płaskowyżu. – To Håkon – rzekł Svenþor. – Żaden inny koń by tego nie wytrzymał. – Szuka nas – zauważył Valhar. Håkon gwałtownie zawrócił konia i podjechał do nich. Spieszył się. Uniósł prawą dłoń w geście powitania. Svenþor i Valhar zasalutowali do prawych ramion i skłonili się. – Nie zatrzymujcie się przy kurhanie – rzekł Håkon. – Postoju nie będzie. – Zwierzęta tego nie wytrzymają – powiedział Valhar. – Od trzech dni nie miały wypoczynku. – Muszą wytrzymać. Twierdza Zegen Kjage Tirien upadła. W tej chwili Harane mogą już wchodzić do wąwozu. – Oczy Håkona były po prostu wilgotnymi plamkami w szczelinie hełmu, lśniącymi w blasku nieba. Żadnych uczuć na zewnątrz, w żadnych okolicznościach. – Spójrzcie – powiedział, wskazując na niebo. Gwiazd prawie nie było widać. Za blisko był świt i za blisko byli Najeźdźcy. Jednak płonął tam pojedynczy świetlny punkt. Płonął ostrym, zielonym blaskiem, kreśląc z wolna gigantyczne kręgi i zygzaki, jak sęp albo skrzydlaty upiór, których nazwę otrzymał – Krankår. Svenþor wyjął z kabury przy siodle garłacz. – Zostaw – machnął ręką Håkon. – Jest za wysoko. Zresztą nie zaatakuje. A póki nie wejdzie w obręb dział Virgengårdu, nie pozbędziemy się go. Trudno, już wiedzą o nas. Pozostaje mieć nadzieję, że nie zdążą. Jeśli dogonią nas na płaskowyżu, nie będzie nawet jak się bronić. – Uniósł niedbale dłoń w rękawicy i odjechał. Svenþor patrzył przez chwilę za jego czarną, otuloną płaszczem sylwetką. – Jest znacznie lepszym wodzem niż Sigurd – rzekł. – Sigurd był stary, nie wiedział, co się wokół niego dzieje – odpowiedział Valhar bez zainteresowania. Korowód posuwał się dalej, bez słowa. Valhar i Svenþor jechali obok czarnego szeregu północnego szczepu, który był przednią strażą. Nie odzywali się. Szli absolutnie płaską i dziką okolicą, na której czasem tylko, gdy gdzieś w szczelinach skały zachowało się trochę ziemi, wyrastały drobne, białe kwiatki. Szereg wijąc się, jak olbrzymi, pancerny wąż, omijał głębokie szczeliny. Wzrok spadał w nich niepowstrzymanie w mroczną czeluść, w której można było czasem dojrzeć czerwone oczy smoków. Z czeluści buchały siarkowe wyziewy i wszyscy odskakiwali gwałtownie. Czasem mijali bulgocące, wrzące źródła i powietrze napełniało się gorącem wilgotnego oddechu pary. Zdawało się, że im bliżej do twierdzy, tym okolica bardziej dzika i wyjałowiona. – To musi być potworne mieszkać tutaj na stałe – odezwał się Svenþor. – Żeby stąd dostać się do świata, człowiek musiałby samotnie przejść przez ten płaskowyż, być może nocować tu, a potem przez trzy dni przedzierać się przez wąwóz Esgel, gdzie niebo jest tylko jasną kreską w górze, a ze wszystkich stron wyciągają macki czeluści jaskiń i tuneli. – Twierdza Trzech Studni wcale nie jest mniej ponurym miejscem – odparł Valhar. – Są przyzwyczajeni. – Mijali właśnie olbrzymie pęknięcie, które ziało w skalnej płycie piorunowym zygzakiem, długim na setki stóp, a szerokim co najmniej na pięć końskich długości. Przerzucona przez nią była linowa kładka, napięta między wbitymi w skałę metalowymi kołkami. Szereg stanął. Håkon już tam był. Na swoim czarnym koniu, otulony czarnym płaszczem. Zeskoczył z rozmachem na ziemię. – Zawiązywać koniom oczy! – krzyknął. – Przeprowadzać je. Piechota, przechodzić jednym szeregiem! I na miłość Gœra nie tupać, żeby nie rozchwiać pachołków! Nie marudzić! Szybciej! Nie patrzeć w dół! – Szereg ścieśnił się znacznie, aż przednia straż nie zaczęła przesączać się przez gardziel kładki. Rozlegało się skrzypienie skór, szczęk broni, dudnienie kopyt po belkach i krzyki oficerów. Valhar zeskoczył z siodła napinając mięśnie, aby nie ugiąć nóg. Owinął zwierzęciu głowę własnym płaszczem i ujął uzdę tuż przy pysku. Weszli na drgający pomost. Valhar nie wytrzymał i spojrzał. Wzrok runął w dół, ześlizgując się po gładkich ścianach i spadając tak głęboko, że trudno było to sobie nawet wyobrazić. Zachwiał się i chwycił linę poręczy. Zwierzę parsknęło i potknęło się. Poprowadził drżącego konia ostrożnie, słuchając bezradnych, drobnych kroków jego kopyt i patrząc na swoją dłoń w czarnej rękawicy, sunącą po kosmatej, starej linie poręczy. Twarda skała pod nogami wydała mu się niemal piękna w swojej pewności. – Nie stawać za kładką! – Uderzył go krzyk Håkona. Wepchnął nogę w strzemię i skoczył znów na siodło. Był to jeden z tych marszy, które, wydaje się, że trwają w nieskończoność. Toteż gdy Valhar zobaczył najpierw punkt na horyzoncie, a potem kanciastą bryłę twierdzy, nie mógł uwierzyć, że to jest właśnie cel podróży, który wydał mu się wręcz mityczny. Jednak od ujrzenia twierdzy do końca wędrówki było jeszcze daleko. Dalej był uporczywy ból mięśni brzucha i ud, zmęczenie i głód skręcający jelita. Jednakże to był dla Valhara chleb powszedni, więc trapił się tylko swoim biednym koniem, który jeżeli się nie przewracał, to tylko dlatego, że od czasu do czasu podpierał się uszami. Kawałek dalej koń Svenþora potknął się i upadł na kolana przednich nóg, a potem zwalił się na bok. Svenþor wyleciał z siodła unikając zmiażdżenia nogi, przekoziołkował i legł bez ruchu. Valhar zeskoczył z konia i podbiegł do niego. Svenþor podciągnął nogi i wstał ciężko, pomagając sobie rękoma. Håkon był przy nich już po chwili. Koń zarżał cicho i żałośnie, usiłując dźwignąć swoje cielsko na udręczone nogi. Uniósł się trochę i znów padł. – Nic z tego – rzekł ze współczuciem Håkon. – Musisz go dobić. Takie jest prawo. – Okuta hełmem, kanciasta twarz Svenþora nawet nie drgnęła, ale Valharowi wydało się, że gdzieś na dnie jego oczu zobaczył nikły błysk bólu. Svenþor miał tego konia od dziecka. Wierne zwierzę wyniosło go w niejednej bitwie i nie raz uratowało mu życie. Kucnął przy siodle i zaczął odpinać pasy juków. Szereg przesuwał się koło nich, lśniąc i podzwaniając bojowym rynsztunkiem. – Weź tylko to, co najpotrzebniejsze – rzekł Valhar. – Usiądziesz za mną. – Tylko broń i koc – odpowiedział Svenþor. Wstał. W dłoni lśnił mu garłacz. Zwierzę popatrzyło na niego z takim żalem i niedowierzaniem w oczach, że mogłoby się wydawać, że wie o co chodzi. Valhar odszedł do swojego konia, nie chcąc przyjacielowi przeszkadzać w chwili, gdy musiał się skoncentrować. Rozległ się suchy trzask wyładowania i po kamieniach przemknął jaskrawy odblask błyskawicy. Wzdrygnął się. Śmierć od miecza byłaby o wiele bardziej honorowa, ale miecz podniesiony na przyjaciela musiał ściągnąć na właściciela hańbę. Svenþor zbliżył się i zarzucił zwiniętą derkę na grzbiet ich wspólnego konia. Milczał. Valhar uszanował to milczenie. Virgengård Tirien był olbrzymią, kanciastą budowlą, murowaną z topornie ociosanych na płasko głazów. Mury były szare i wyjątkowo długie, ale największe wrażenie robiła ich wysokość. Jakby stało się u stóp skalnej ściany wąwozu. Gdzieś za nimi bodła niebo okrągła, smukła baszta, widoczna dopiero z daleka, bo gdy stało się u podnóża samych murów, trzeba było dobrze zadrzeć głowę, żeby ujrzeć ich kraniec. Płaskowyż leżał za wysoko dla ptaków, lecz wokół szczytu baszty wirowało kilkanaście hodowanych przez załogę orłów. Z dołu były tylko ledwo widocznymi punktami, lecz docierało tu ich przytłaczające krakanie. Wokół zamku biegły dwa potężne pęknięcia w skale, spotykające się po jego jednej stronie i połączone sztucznie wykutą przed wiekami szczeliną. Tak więc, twierdza stała jakby na trójkątnej wyspie, otoczonej wąskimi przepaściami. Przednia straż stanęła naprzeciw prostokątnej, kutej bramy, która przy ogromie murów wydawała się wręcz maleńka. Zamek był jak wymarły. Poza krakaniem orłów nie było tam żadnych oznak życia. Håkon zeskoczył z konia i stanął na krawędzi fosy. Przyłożył dłonie w rękawicach do ust i krzyknął: – Ingareþ! Ingareþ Assatur! – Co to znaczy? – spytał Svenþor. – Znasz starocelverski. Valhar pokręcił znacząco głową. Okrzyków rycerskich nie wolno wymawiać bez powodu. Gdzieś wysoko, na czymś w rodzaju skalnej półki, pojawiła się sylwetka. Wyglądała podobnie, jak wojownicy Północy. Rycerz ów stanął w bezruchu na krótkich, krzywych nogach. Spojrzał na stojących, a potem daleko, na nieskończony wąż wojska, który wciąż maszerował, gdy czoło już stało. Zawołał coś chrapliwie przez ramię i z głębin czarnego hełmu błysnęły kły. Pojawił się drugi, postali chwilę, a potem obaj zniknęli. Rozległ się metaliczny zgrzyt i spod bramy zaczął wysuwać się szeroki, kuty ze stali i wybijany ogromnymi nitami pomost. Wysunął się na całą długość i stanął z głuchym dudnieniem, gdy pięć olbrzymich zębów na końcu mostu wsunęło się w pięć olbrzymich otworów wykutych w skale i wyłożonych stalą. Coś szczęknęło i most znieruchomiał. Jednocześnie z turkotem i zgrzytem brama uniosła się, ukazując mroczną czeluść. Z ciemności wynurzył się siwobrody starzec okryty płaszczem. Uniósł prawą dłoń do lewego barku i skłonił się. – Witaj Håkonie – rzekł. Håkon uniósł dłoń. – Witaj Elmarze. – To dla mnie wielki zaszczyt – ciągnął Elmar. – Mury Virgengårdu nie gościły jeszcze nikogo tak znamienitego. Przywiodłeś poza tym znaczne siły. – To garstka, Elmarze. To garstka, bo to armia całego Verangenu. Cały świat, od krain Północy do kraju Rangellów na Południu jest tu z nami. Także Nortekowie. To wszyscy, których zdołaliśmy zebrać przeciw Najeźdźcom. – Wejdźmy więc – rzekł cicho Elmar i cofnął się. Håkon ujął swego konia za uzdę przy pysku i przeprowadził przez pomost. Z ciemności wynurzyło się jeszcze kilku wojowników z lśniącymi czerwono oczyma. Nareszcie można było im się przyjrzeć. Porośnięci sierścią, przypominali ludy Północy. Mieli krótkie pyski, lśniące szeregiem białych kłów. Ubrani byli w długie kamizelki z czarnej skóry, z czerwonym smokiem na piersi, czarne opończe, obcisłe spodnie, długie, podkute buty i hełmy. Z wojowników tych składała się prawie cała załoga twierdzy. Uzbrojeni byli zresztą bardzo różnie. Od mieczy i toporów, po nowoczesną broń cieplną. Korowód znów ruszył, z chrzęstem wszedł w czarny tunel bramy. Szli przez nieskończenie grube mury, pogrążeni w zupełnej ciemności. Setki kroków odbijały się echem od sklepienia i gasły. Setki par oczu, czerwonych i zielonych zapalały się gdzieś w czeluści i też gasły. Coś zaskrzypiało, potem z turkotem uchyliła się kolejna brama, wpuszczając blady półmrok świtu, który wydawał się blaskiem. Wyszli na dość duży, wybrukowany kamieniami podwórzec, który był częścią wewnętrznego dziedzińca. Całe wnętrze muru podzielone było na kilka mniejszych części niższymi, wewnętrznymi murami, schodzącymi się do podstawy centralnej wieży. Dopiero tutaj można było naprawdę docenić jej wysokość. – Co to za lud? – spytał nieco głośniej Håkon, tak że Svenþor i Valhar idący z tyłu usłyszeli to z pomruku cichej rozmowy. – Zallowie – odpowiedział Elmar. – Dzielny, górski lud, choć niepiękny. Na dziedzińcu panowała gorączkowa krzątanina. Wewnętrzne ściany głównych murów pokryte były wnękami, krużgankami i galeryjkami. Czerniały na nich dziesiątki wysokich sylwetek. Najwyraźniej mieszkała tam załoga twierdzy. Słychać było rytmiczne szczękanie młotów, dochodzące ze zwykłej kuźni, a z wąskich okienek, których rząd widniał u nasady wieży, nad samą ziemią, sączyło się błękitne światło, świadczące o obecności nowoczesnego warsztatu. – Nie stawać – zawołał Håkon. – Nie robić zatoru. Oddawać Zallom konie i przechodzić dalej. – W wewnętrznym murze otwarto ze skrzypem kute wrota i przednia straż zaczęła przesączać się przez nie. Valhar zdjął ekwipunek z konia i oddał zwierzę jednemu z Zallów, jak inni. Svenþor stał obok i patrzył za odprowadzanymi końmi. – Valhar i Svenþor! – krzyknął przez ramię Håkon. – Chodźcie ze mną. Ruszyli za nim i za zgarbioną sylwetką Elmara. Weszli po schodkach na wewnętrzny mur, przeszli po nim na okrągły taras i wyminąwszy jeszcze jedne okute stalą drzwi, znaleźli się w mrocznym wnętrzu wieży. Elmar poprowadził ich po spiralnych, kamiennych schodach, potem przez puste korytarze do okrągłej komnaty. Vahnorskim obyczajem był tam tylko długi, niski stół i honorowy tron pod ścianą. Sala była jasna i pogodna. Mimo surowych, prostych sprzętów, można było odczuć potęgę gospodarzy. Broń wisząca na ścianach musiała przechodzić z pokolenia na pokolenie od wieków. Elmar stanął niezdecydowanie, po czym odwrócił się do stojących. Machnął ręką w kierunku tronu. – Siadaj Håkonie. Teraz to miejsce tobie się należy. – Håkon strzepnął ze zniecierpliwieniem dłonią i jednym ruchem zdjął z głowy hełm. Położył go z trzaskiem na stole i podszedł do wąskiego okna. – Siadajcie, na miłość Gœra i nie zwracajcie uwagi, czy stoję czy siedzę i czy jestem do was z przodu czy z boku. Dajcie mi trochę pomyśleć i zostawcie etykietę w spokoju. Starożytne zasady są mądrością, ale nie można przesadzać. – Oparł się o parapet i spojrzał na pustkowie. Popatrzyli po sobie niepewnie i przyklękli wokół stołu. Valhar i Svenþor zdjęli hełmy. – Valharze – rzekł jakby z wahaniem Elmar. – Czy prawdą jest straszliwa wieść, jaka do mnie dotarła? Czy Ærskjøll dostał się w ręce Wrogów? – Brat mój, Erik – rzekł surowo Valhar – ostatni powiernik mocarnego miecza, godny syn rodu Gjärsel, poległ bohaterską śmiercią. Ærskjøll był przy nim. – W tym mieczu zawarta była cała potęga Vahnoru. Stał na straży sprawiedliwości od czasów Galda – Młota. – Czy mamy wobec tego usiąść i płakać? – Håkon gwałtownie odwrócił się od okna. – Czy bez pomocy siły tej tajnej broni nie potrafisz walczyć? Nie chcę więcej słyszeć o utracie tego miecza. A jeżeli któryś powie coś takiego przy żołnierzach, to sam rozpłatam mu gardło. Na korytarzu rozległ się tupot i wysoki Zall z dystynkcjami oficera wpadł do komnaty. – Panie. – Zobaczył Håkona i zamarł w skłonie z ręką na lewym ramieniu. – Mów – warknął Håkon. – Panie. Krankåry nad pustkowiem. Jest ich coraz więcej. – A więc stało się – rzekł Håkon, podnosząc ze stołu i zakładając hełm. – Czy armia zdążyła wejść? – Wszyscy na murach, panie. Musieliśmy zawrzeć wszystkie bramy i część koni została na zewnątrz. Gród jest pełny. – Więc na mury – rzekł Håkon. Zielone punkty Krankårów płonęły kilkoma szeregami w poprzek całego nieba. Oprócz nich Wróg się nie pojawił. Nie było żadnego ruchu, tylko ten zimny blask od kilku rzędów zielonkawych gwiazd. Kiedy stanęli na murach, owiewani ostrym wiatrem, płomienie Krankårów na moment zmieniły barwę na różową. Rozległ się suchy grzmot rozpalonego nagle powietrza, kiedy artyleria Virgengårdu bluznęła strugami ognia, zalewając blaskiem okolicę. Ziemia drgnęła, ale Wrogowie byli za daleko. Potem coś się stało. Najpierw spadł na wszystkich gigantyczny ciężar, przyduszając do ziemi, potem lekkość a potem słabość. Valhar nagle stracił czucie. Broń wypadła mu z brzękiem na ziemię. Wyciągnął ramię, chcąc oprzeć się o flankę muru. Jakby poruszał ręką obcego człowieka. Ujrzał, jakby patrząc przez strzelnicę, jak ramię niezdarnie uderza w mur uginającymi się palcami. Opadł na kolana i resztą świadomości spojrzał w bok muru, a potem na dół. Mury wewnętrzne i główne, tarasy, odległe dziedzińce, wszystko zawalone było dziesiątkami tysięcy ciał, bezradnych i bezbronnych. Dlaczego nie mogli zginąć w walce? Do tego dążyli, nie było już innego wyjścia, ale tak… Przypomniał sobie srebrne miasta Rangellów stratowane nalotami, zatopione łodzie Sverskjolów, smukłe kobiety zastrzelone w progach domów, bo nie chciały wyjść witać Najeźdźców, krater w miejscu domu. Śmierć zadawana z daleka. Zwalił się na ziemię, nie chcąc tej śmierci takiej, szamocąc się w rosnącym bezwładzie i bezsilności. Potem czarny hełm stuknął w nagłej ciszy, wsparty o głaz flanki. Niewidzącymi oczyma Valhar wpatrywał się w rosnące sylwetki Krankårów. Nad Twierdzą Trzech Studni wstawał świt.
Olej wyciekał bezpowrotnie z plastykowej butelki, bulgocąc i tworząc opalizujące kręgi na powierzchni płynu. Valhar zabluzgał i poderwał butelkę. To była jedna z trzech ostatnich w tym sezonie, a zmarnował prawie połowę. Jeszcze zimny płyn utrzymywał się bezkształtną, białą plamą, zawieszoną w bursztynowej cieczy. Póki nie zagrzeje się i nie zmieni koloru na złotawy i przejrzysty, jest szansa. Złapał łyżkę i dalsze parę minut upłynęło na wyławianiu i odcedzaniu. Uratowany olej wlewał przez lejek, bo ręce trzęsły mu się bardziej niż zwykle. W ogóle dzień był nieudany. Klientów było mało, gruby sierżant milicji Briggs znów był pijany, przewrócił dwa stoliki, wylał coca-colę i rozbił jedyny automat muzyczny. A potem stał i walił pięściami w falistą blachę ściany, zanim nie udało się nakłonić go do wyjścia. A na odchodnym jeszcze rzucił butelkę po coca-coli w lampę przed wejściem, oświetlającą szyld. Straty wynosiły co najmniej z pięćdziesiąt dolców. O skardze nie ma nawet co marzyć. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Vahnorczyk, a zwłaszcza właściciel nędznej, blaszanej budki snack-baru wygrał sprawę z małpą, a zwłaszcza milicjantem. Nawet tak kiepskim, jak sierżant Briggs. Valhar westchnął. Nagle przypomniał sobie, dlaczego omal nie wylał oleju. Coś w rodzaju snu na jawie, tylko snu mówiącego o czymś, co kiedyś było. Dlaczego, po tylu latach, w środku dnia, nagle przeżył to jeszcze raz? Było to coś dziwnego. Te wspomnienia, odgrodzone do tej pory jakąś przeszkodą, odpychane ze strachem (mówienie o takich rzeczach może tylko wciągnąć w paskudną aferę z agentami bezpieki „Z kim rozmawialiście o tym? Jak się ustosunkował? Gdzie mieszka?”) wspomnienia nagle znów powróciły i znów wróciły gorzkie pytania. Tylko teraz już wiedział. Już rozumiał, dlaczego nie zabili ich wtedy. Nie potrzebowali stosów bohaterskich trupów. Potrzebowali żywych i spokojnych sprzątaczek, śmieciarzy, kamerdynerów, górników, dokerów i barmanów. Zrobili coś gorszego niż zabicie ich. Po przebudzeniu nikt nie mógł już nigdy wziąć do ręki noża, zwykłej wiatrówki, popchnąć nikogo. Ba. Nawet podniesienie na kogokolwiek głosu przychodziło z trudem. Mogli tylko słuchać i potakiwać. Nienawidzieć sobie mogli. W duszy. Co jest, co mu się stało? Żeby ktoś przyszedł i przerwał tę samotność, wypełnioną przeszłością, wypełnioną bezsilnością, wypełnioną słabością. Przetarł ścierką powierzchnię blatu i spojrzał przez okno koło drzwi na zachodzące nad płaskowyżem Imselv słońce. Płaskowyżem Lonneya, do cholery. Było beznadziejnie pusto. Spojrzał przez okno po lewej, w kierunku Spiderton, które zaczynało się na szczycie wzgórza i było beznadziejną mieściną, z całymi kilometrami skleconych z blachy vahnorskich przedmieść. Z dołu wyszedł jakiś Vahnorczyk w uniformie pomocnika na stacji benzynowej, niosąc w objęciach skrzynkę piwa. Poszedł w kierunku miasta, nawet nie spojrzawszy. Valhar popatrzył za nim bezmyślnie i dojrzał daleko na płaskowyżu sunący po drodze obłok kurzu. Samochód! Jeżeli jedzie tędy, to za kilka minut musi przejechać przed jego barem. To pierwsze miejsce na drodze do miasta, gdzie można coś zjeść, więc powinni tu stanąć. Wydobył spod szynkwasu stertę plastykowych kubków i zdarł z nich foliowe opakowanie. Umocował je przy automacie z napojem pomarańczowym, kiedy samochód pojawił się na wprost okna. Był to poobijany, farmerski pick-up z dwoma zapasowymi kołami na dachu szoferki i stalową kratownicą przed długą maską. Zwolnił i skręcił z szosy na betonowy podjazd. Trzasnęły drzwiczki. Z samochodu wysiedli dwaj samcy i wymijając wystawione przed budką stoliki, weszli do środka. Obaj byli małpami. Pierwszy ubrany był w poplamione spodnie i rozchełstaną na piersi koszulę. Valhar widywał go czasem. Był to Stanter – nadzorca Vahnorczyków w pobliskiej kopalni. Podszedł do szynkwasu, oparł się łokciami i spojrzał z obrzydzeniem na skwierczące w oleju frytki. Drugi wszedł po dłuższej chwili. Był to wytworny samiec w średnim wieku. Musiał jechać z bardzo daleka. Ubrany był wytworniej niż mieszkańcy Spiderton. Nawet poruszał się jakoś dyskretniej. – Nareszcie – rzekł do Stantera. – Od rana nic nie miałem w ustach. Gdyby mnie pan nie podwiózł, to nie wiem, co bym zrobił w tym pustkowiu. – Drobiazg – mruknął tamten. – Co pan zje? Tu nie ma nic specjalnego, to vahnorska buda. – Nie wiem… – rzekł przybysz, zaglądając do parujących, niklowanych niecek, w których bulgotały dziesięciocenciakowe, vahnorskie potrawy. Jednemu tygielkowi przyjrzał się uważniej. – To beef-gas? – spojrzał na Valhara. – Hævgas – poprawił Valhar. – Wymawiało się: Hævgas, proszę pana. Ale ma pan rację, to właśnie ta słynna, vahnorska potrawa. – Proszę jedną porcję. – Proszę. Trzydzieści cenciaków. – Tacka, szczypce, opakowanie sprawdzonych rządowo sterylnych sztućców, tu rozedrzeć, dziękuję, proszę, kasa, czek, szufladka, drobne, reszta. Wrzucił monety do przegródki, z przyjemnością słuchając ich obiecującego brzęku. Nadzorca patrzył na towarzysza ze zdziwieniem i ledwo maskowanym obrzydzeniem. – Chyba nie będzie pan tego jadł? Przybysz odniósł tackę do jednego ze stolików i zaczął jeść. – Dlaczego? To bardzo smaczne. Z ryby. Może pan skosztuje? – Piękne dzięki – odpowiedział Stanter. – Mam ich dość na co dzień, dzikusów. Z ich dziwactwami. Jeszcze bym jadł ich tysiącletnie paskudztwa. Cholera wie, jak oni to przyrządzają. W to powinien wejść rząd. W te ich zwyczaje, barbarzyństwa. – Chyba pan przesadza. Oni stworzyli wspaniałą kulturę. Bardzo ciekawą. Takie zwyczaje, potrawy, sposób życia, wszystko było logicznie urządzone. To bardzo ciekawy naród. – Nie zna ich pan tak, jak ja. Swoje wiem na ich temat. Dla mnie parówki. Tylko żebyś ich nie brał łapami, brudasie. – Tak, proszę pana. – Głupi tępy prymityw. Obelgi przychodziły do głowy z trudem, tracąc po drodze znaczenie. Westchnął niedostrzegalnie, wziął do ręki idealnie czyste, srebrne szczypce i wyłowił z wody dwie jędrne, różowe parówki. Z tuby pociekła musztarda, pozostawiając jasnobrązowy wężyk na każdej z nich. Smugi pary uniosły się w górę, wessane przez okap. Sterylne sztućce, świeża bułka szczypcami. – I piwo. – Przykro mi, ale nie mam koncesji na sprzedaż alkoholu, proszę pana. – Nawet piwa? – Niestety, takie są przepisy. – Nawet jednego? – Po prostu nie mam. – Dzikus cholerny. – Stanter zgarnął tackę z lady i podszedł do stolika. Przez chwilę obie małpy pracowicie żuły w milczeniu. – Pan jest archeologiem? – spytał Stanter. – Kimś w tym rodzaju – odparł tamten. – A dlaczego? – Tak myślałem, czego mógłby pan szukać w tej dziurze. – Istotnie, interesuje mnie twierdza. Zboczyłem z drogi do Moonley, kiedy zepsuł mi się samochód. – Z tego w ogóle można żyć? Z jakichś starych śmieci dzikusów? – Coś panu pokażę. Wiozę to do Moonley. Chwileczkę – odłożył widelec i wyszedł. Wrócił dosłownie po dwudziestu sekundach, niosąc płaski, czarny neseser. Położył go na stole i zaczął manipulować szyfrowym zamkiem. – W środku jest stare, jeszcze przedvahnorskie dzieło sztuki. To miecz, ma chyba z pięć tysięcy lat. Odnalazłem go z wielkim trudem. To właśnie mój zawód. Sprzedaż i kupno takich rzeczy. Pytał pan, czy z tego można żyć. Muzeum Astroarcheologii w Moonley zaoferowało mi półtora tysiąca dolców. Stanter wypluł świeżo odgryziony kawałek parówki do talerza i wolno uniósł głowę. Źle ogolona, długa szczęka z wolna odchyliła się, jak obluzowana pokrywa śmietnika. Oczy miał okrągłe jak guziki. – Pół… tora tysiąca dolców? – wyszeptał. – O, to wcale nie jest najwyższa cena. W zeszłym miesiącu przewoziłem hełm i pierścień, warte okrągłe pięć tysięcy każdy. – I tak to pan przewozi, w walizce? Bez obstawy, bez… – Psia kość, małpo, przecież to nie sztaba złota. Przypuśćmy, że dałby mi pan teraz po głowie i zabrał to. Otóż złapaliby pana w pierwszym miejscu, w którym by pan się z tym pojawił i chciał to sprzedać. A żaden paser by tego nie wziął. Każda taka rzecz jest skatalogowana i ubezpieczona. I zapisane jest tam nazwisko właściciela. O każdej transakcji zawiadamia się ich na bieżąco i wypisuje akt własności. Ten miecz jest jakby przypisany do mnie, dopóki nie przyjmie go muzeum w Moonley. To zresztą bardzo ciekawy okaz. Na przykład, świeci w ciemności na czerwono. To świecenie czasem przygasa, czasem się wzmaga, ale nie wiadomo, co je powoduje. Jest absolutnie nierdzewny, a niech pan pamięta, że wykuto go przed kilkoma tysiącami lat. Poza tym ma całą masę dziwnych właściwości. Fizycy muzeum mają się nim zająć na serio. Poza tym jest to absolutnie unikalne dzieło sztuki. Na klindze znajduje się napis, który nie został jeszcze odczytany. Trzasnął szyfrowym zamkiem i otworzył neseser. Valhar czuł się bardzo dziwnie. Miał dreszcze, czuł jakieś niesamowite zdenerwowanie i szumiało mu w głowie. Stanter żuł wolno parówkę i wpatrywał się w towarzysza, który jednym ruchem wyciągnął miecz na światło dzienne. Był długi na jakieś pół metra i szeroki na dłoń. Klinga lśniła różowawym blaskiem. Na rękojeści znajdował się wizerunek smoka Sallga, poniżej oplatały ją gałęzie świętego drzewa Gnärla, które sięgały aż do jelca. U nasady klingi wprawiony był Galjall – kamień ziemi Izell. Wzdłuż klingi biegły starocelverskie znaki. O dwie szerokości kciuka od jelca, na ostrzu, znajdowała się jedyna szczerba, która powstała, kiedy Gald – Młot uderzył mieczem w kamień na Srebrnej Górze, biorąc ją i okolicę w posiadanie. Był to Ærskjøll. Valhar otworzył ruchomą część lady i wyszedł przed nią. Obaj samcy pogrążeni byli w kontemplacji miecza. – Proszę pana – odezwał się Valhar – słyszałem, że to pana interesuje, mnie uczono podobnego starożytnego pisma, kiedy byłem dzieckiem, więc może… – Wynoś się – ryknął Stanter. – bladoskóry bydlaku. – Niech pan poczeka – uspokoił go tamten. – To naprawdę może się przydać. Oni mogą być bardzo pomocni w badaniach. – Niech pan w to nie wierzy – burknął Stanter. – Gdyby nie to, że nie może dotknąć żadnej broni, to rąbnąłby go panu przy pierwszej okazji. Valhar wyciągnął powoli rękę w kierunku miecza. Nie drżała. Była spokojna jak skała i zaskakująco silna. Ostrożnie – pomyślał z nienawiścią o Stanterze. Nienawiść była zimna i mocna. Jednym szybkim ruchem chwycił chłodną rękojeść i uniósł miecz oburącz, ostrzem przed twarz. Stanter otworzył szeroko oczy, pełne bezbrzeżnego zdumienia. Valhar uderzył go otwartą dłonią w klatkę piersiową. Stanter wyleciał z taboretu, rozrzucając szeroko ramiona, odrzucił plecami drugi stolik i wyrżnął w blaszaną ścianę. Zwalił się na podłogę i nie drgnął więcej. Drugi zerwał się na równe nogi i odskoczył w tył z twarzą bladą jak płótno. Wyszarpnął spod marynarki czarny rewolwer. Valhar jednym ruchem nadgarstka uderzył go końcem ostrza w szyję. Rewolwer upadł z trzaskiem na ziemię. Małpa zwaliła się obok, obejmując szyję rękami. Valhar wyprostował się. Po raz pierwszy od czterdziestu lat. Wyszedł przed bar i uniósł miecz do góry. Ostrze bluznęło ostrym, czerwonym blaskiem. – Ingareþ Assatur! – krzyknął. Tysiące sprzątaczek, śmieciarzy, kamerdynerów, górników, dokerów i barmanów stanęło w swoich domach, dokach, kopalniach i barach, przemieszani z bezbronnymi, zaskoczonymi małpami, znieruchomiali nagle i nienawidzący. Po drugiej stronie ulicy jakiś Vahnorczyk klęczał na ziemi i zbierał na ziemi rozsypany złom. Znieruchomiał, a potem sięgnął między śmieci po wyszczerbiony nóż myśliwski, patrząc w stronę małpiej dzielnicy. Jego dłoń miękko ujęła rękojeść. Zacisnęła się na niej pewnie i bez najmniejszego drżenia. Słońce już zaszło. Nad Virgengårdem zapadał ciepły, letni wieczór.
 
----
 
Wilcza zamieć
 
Atlantyk Północny, wrzesień 1944
64°27’n 13°11’w
stan morza – 3
wiatr – 4b n-nw
 
Świat zalany ołowiem, pomyślał Reinhardt, wciskając się między chrapy a kolumnę peryskopu, by utrzymać równowagę na chybotliwym pokładzie. Ołowiane morze marszczyło się długimi, gładkimi falami przypominającymi fałdy na dywanie. Ciężkie, ołowiane niebo wisiało nad głowami niczym nagrobna płyta. Dziób okrętu wbijający się w kolejne fale również był szary. Podobnie jak twarz stojącego obok Fanghorsta. Marynarz przypominał dziwaczny stwór o lśniącej czarnej skórze, z oczami wystającymi z głowy na dwóch czarnych szypułach. Ciekawe, czy kiedykolwiek zdoła oderwać lornetkę od twarzy. Nawet bryzgi piany wykładające się w odkosach dziobowych i zwieszające jak festony ze spychacza sieci wydawały się szare. Ołowiany świat.
Słychać było tylko świst wiatru i dźwięczne, głębokie uderzenia fal o zbiorniki balastowe jak o pustą beczkę.
W szkłach widać było dwie szare płaszczyzny – ciemniejszą na dole i jaśniejszą na górze. Przecięte nićmi podziałki, nieznośnie monotonne i puste.
– Wracamy do domu, panie Oberleutnant? – zapytał Fanghorst.
Z tyłu mat Zemke przepatrujący swój kwadrant tylko parsknął.
– A gdzie się panu niby tak spieszy? – mruknął niewyraźnie Reinhardt, przygryzając ustnik fajki. – Do tych blaszanych baraków i fiordów? Tam jest gorzej niż tutaj.
– Trondheim! – zawtórował mu z tyłu Zemke, cedząc to słowo jak ordynarne przekleństwo. – Zasrana świńska dziura! Nawet nie ma gdzie postawić patyka! Jak pomyślę o Saint-Nazaire...
– W Saint-Nazaire pewnie już są Tomki i ciupciają tę twoją Żermenę aż iskry lecą.
– Ma szansę się zrehabilitować – dorzucił któryś. – Musi odstawić tylko pięć patriotycznych numerków za każdy kolaboracyjny, szwabski sztos z tobą.
– Dość rajdania – warknął Reinhardt. – Zaraz nadleci jakiś Tomek i zrobi ci Trondheim z dupy!
No tak, nadciągał dyżurny Temat Numer Jeden. Już i tak cały okręt od przedziału torpedowego po maszynownię elektryczną rozbrzmiewał Tematem Numer Jeden. Gówniarze wyżywali się w gadaniu. Jeszcze tylko brakowało tego na pomoście podczas wachty. Można było dostać kiły od samego słuchania.
Zemke ucichł natychmiast.
Wszyscy wyglądali jak lśniące czarne kukły. Zapięci szczelnie w ubraniach sztormowych, tak żeby pomiędzy postawionym kołnierzem, uszczelnionym ręcznikiem, a okapem zydwestki mieściły się jedynie okulary lornetek.
Przepatrywać horyzont. Minuta po minucie i stopień po stopniu. Każda plamka, która pojawi się w tej szarej, ołowianej nicości może być cholernym hudsonem z brzuchem pełnym bomb głębinowych.
Albo mewą.
Atlantyk nie należał już do nich. Wilki zamieniły się w zwierzynę.
Korba rygla zakręciła się, a potem ostrożnie uniesiono właz. Człowiek, który stał na drabince, najwyraźniej uważał, że nie jest odpowiednio ubrany na spacery w taką pogodę. Boczna fala łupnęła o kiosk i zasypała ich gradem lodowatych kropli.
– Szyfrogram do pana pierwszego oficera!
Reinhardt opuścił lornetkę i rozmasował zdrętwiałe palce. Odczekał kolejne przejście fali, a potem wystukał fajkę o stalowy falochron. Pedantycznie – od zawietrznej, żeby popiół i iskry poleciały w morze. W środku wszystko mu się gotowało. Szyfrogram. Zamiast rozkazu powrotu szyfrogram.
Przeciek nad kolektorami głównego zbiornika balastowego, przeciek przy oringach lewego wału śruby, brak żarcia, dwie tony paliwa, jedna jedyna torpeda w rurze. Chrapy biorą wodę. Wgnieciony cudowny, nowiutki kadłub elastyczny. Wylane osiem akumulatorów, zbocznikowane jakimiś śmieciami. A oni przysyłają szyfrogram. I to jeszcze taki, którego nie może rozłożyć radzik. Chłopak zapewne przepuścił już wszystko przez Enigmę i zobaczył tylko słowa „pierwszy oficer”, a potem ciąg literowo-cyfrowych bzdur. Niedobrze. Szyfrogram jest jak nagły telegram. Nigdy nic dobrego.
Otworzył właz i szedł na dół, starannie stąpając po szczeblach. Rozkosz. Nie trzeba zjeżdżać na łeb na szyję, nie trzeba zdzierać gardła przy zanurzeniu alarmowym. Radiowiec stał obok z depeszą w ręku, niczym nadgorliwy kamerdyner.
Reinhardt rozsznurował taśmy zydwestki i zdjął ją z daleka od ciała, a później wziął się za rozpinanie sztormowego płaszcza.
Zapleśnieję w tej gumie, skórach, filcach i wełnach, pomyślał. Tu trzeba dostępu powietrza. To nie jest tylko kwestia wody, mydła ani wody kolońskiej. Od tygodni nie zdjąłem ubrania.
Gdyby w tej chwili weszła tutaj sama Marlena Dietrich. Marlena otulona jedynie szlafroczkiem, miękka, pachnąca i gładka, a potem wślizgnęła się do koi i kiwała na niego palcem zza zasłonki, nawet by jej nie dotknął. Wstydziłby się. To nie po ludzku.
Najpierw kąpiel. Długa kąpiel. Mydło, pumeks, proszek do zębów.
I żyletka, oczywiście. Zgolić tę paskudną, cuchnącą koźlą brodę. Natrzeć się wodą kolońską.
Dopiero wtedy można pokazać się kobiecie.
Boże, jak tu cuchnie, jęknął w duchu. Do końca życia przypuszczalnie nie tknę limburskiego sera.
Jednak przyszło mu do głowy, że nawet najbardziej dojrzały i oślizgły limburger to o wiele za mało, by odtworzyć niepowtarzalny aromat okrętu podwodnego.
To duszny, słodkawy smród brudnych ciał, rozkładającego się męskiego potu, zwłaszcza na stopach, zmieszany z ropą, gumą, kwasem akumulatorowym z zęzy, z delikatną nutą pleśni, wymiocin i amoniaku. Do tego resztki aromatu neoprenowego kleju i farby. Taki koźlo-techniczny odór.
Bosman nazywał to krótko – „mokra bździna”.
– Panie Pierwszy, radiogram. – Radiowiec dźgnął powietrze trzymaną w dłoni kartką, jakby chciał wepchnąć ją Reinhardtowi do ust. Pod rzadką jak islandzkie porosty, niedorozwiniętą bródką widać było woskową cerę i czerwone rumieńce na policzkach. Dzieci. To wszystko były dzieci. Podwodne przedszkole Północnego Atlantyku. Zapewne tak samo jak na frachtowcach i w niszczycielach Tomków. Dziecięca wojna. Ten tutaj podskakuje już ze zniecierpliwienia. „No i co? No i co? Puchatku?”
– Czekać – burknął Reinhardt, walcząc z guzikami mimo zdrętwiałych i przemarzniętych na kołki palców. Zdjął wreszcie ciężki jak nieszczęście płaszcz i powiesił na kolumnie peryskopu, żeby ociekł.
Radiowiec uniósł się lekko na palcach, podsuwając znowu swój świstek niczym lokaj srebrną tacę z poranną pocztą, ale Reinhardt, przysiadłszy na skrzyni z mapami, ściągał ciężkie, podbite od środka korkiem i filcem morskie buty.
– Naprawdę pan sądzi, że nasz dawca szczęścia, Oberbefehlshaber der Kriegsmarine, Großadmiral Karl Dönitz, nie wytrzyma, zanim zdejmę płaszcz?
Radzik spąsowiał pod swoim złotym puchem.
– Taa... – wycedził z zadowoleniem Reinhardt, ściągając przez głowę wilgotny, sfilcowany pulower w nieokreślonym burym kolorze. Drogi pulower z lamiej wełny, zapinany na zamek błyskawiczny aż po uszy, który jeszcze miesiąc temu był niebieski. – Właśnie tak. Spokojnie i po kolei. Nie szarpać się i nie miotać. Zawodowo trzeba, panie radio. Kuk! Co się dzieje z kawą, o którą prosiłem pół godziny temu?
– Się parzy, panie Pierwszy.
– Cholerny zwierzak selcerski, gryzie tę kawę, zamiast zmielić – burczał Reinhardt. – Gdzie jest mat z centrali? Co tu się dzieje? Zanieść mi to mokre gówno, gdy tylko obcieknie. Rozwiesić pięknie w maszynowni. Ma być suche jak pieprz za pół godziny! Buty też! Dawaj pan ten radiogram.
Nowiutki, jeszcze niedawno nawet pachnący farbą i klejami okręt typu XXI oferował rozmaite luksusy, o których na starym U-115 mógł tylko pomarzyć. Dwie toalety zamiast jednej. Prysznic. Umywalnia. Niestety, wskutek awarii odsalaczy na razie teoretycznie. Można się było wykąpać, ale jedynie w słonej, pompowanej zza burty wodzie. Jednak chyba mniej tu śmierdziało. Gdyby klimatyzatory lepiej działały, może nawet powietrze można by uznać za czyste. Ale najważniejsze, że pierwszy oficer dorobił się malusieńkiego kantorka – niemalże prawdziwej kajuty, którą dzielił jedynie z czifem. Cudowne. Coś jak kibel w wagonie kolejowym drugiej klasy. Na starym VIIc miał tylko koję z zasłonką w przedziale O, jak każdy oficer pokładowy. Teraz z rozkoszą zamknął drzwiczki z udającego drewno arkusza sklejki i mógł rozkoszować się namiastką samotności.
Natychmiast założył inny pulower oraz tenisówki. Odetchnął ciężko i zabrał się do roboty.
Położył kartę na maleńkim składanym stoliczku i otworzył drewniane pudło z Enigmą. Wyglądała jak przerośnięta, cudaczna maszyna do pisania. Klnąc pod nosem, Reinhardt wyszukał w wyłożonych miękko gniazdach cylindry szyfrujące i założył je na osie. Potem zamknął oczy, bębniąc palcami po stole, następnie spojrzał na kalendarz i w sufit, szukając w pamięci aktualnych nastaw.
– 2178, teraz kontakty: REGENBOGEN, ULLA 88 NORDPOL – zamruczał pod nosem, ustawiając oznaczone literami i cyframi pierścienie, a potem przekładając wtyczki do oznaczonych literowo gniazd. – Szlag by ich trafił, banda błaznów. Komancze w dupę jechani.
Pisał niewprawnie, kciukami i palcami wskazującymi, gryząc wygasłą fajkę i cedząc w ustnik okropne słowa. Stukał powoli, potykając się, niczym gminny urzędnik. Nie znosił tego.
Mieli tu kalkę, suszki, dziurkacze i kopiowe ołówki. Walizkową maszynę do pisania „Torpedo”, zawierającą czcionkę ze swastyczką, i drugą – ze znaczkiem SS. Pływająca kancelaria pośrodku Atlantyku. Kawa się kończyła, chleb pleśniał, brakowało już aspiryny, ale spinaczy – w żadnym wypadku. Porządek musi być. Stary był prawdopodobnie szczęśliwy.
Stukał w klawisze, nie patrząc na efekt, tylko zerkając na kartę pełną kodów, żeby czegoś nie pomylić.
Dopiero po wszystkim spojrzał na kartę z rozszyfrowanym tekstem i zmartwiał.
KAPITÄNLEUTNANT ZUR SEE – to były jedyne sensowne słowa. Resztę stanowił ciąg liter i cyfr bez żadnego sensu. Potrójny szyfr. Naprawdę niedobrze. Zdecydowanie, rzeczywiście, poważnie niedobrze. Niepozytywnie. Ponuro. Bardzo złożona sytuacja. Kłopoty.
Zabrał poprzednią kartę i tę nową, po czym odsunął drzwiczki i poszedł do Starego. Ten też dorobił się lepszej kajutki w miejsce dziupli, którą musiał się zadowalać na poprzednim okręcie.
O ile był jakiś poprzedni okręt, pomyślał Reinhardt złośliwie. Wszystko wskazywało na to, że jego wódz dotąd żeglował jedynie na biurku przez oceany paragrafów. Kiedy było już wiadomo, że wchodzą na nowy, oceaniczny XXI, cała załoga była absolutnie pewna, że to Reinhardt dostanie trzeci złoty pasek oraz założy nieprzepisowy, choć tradycyjny biały pokrowiec na czapkę. Prawdę powiedziawszy, w głębi serca Reinhardt też był tego pewien.
Niestety. C’est la vie.
Skończyło się na kawałku blachy na szyję. Taki fetysz. Coś w rodzaju kości kazuara do wetknięcia w przegrodę nosa.
– Szyfrogram dla Kaleu – oznajmił Reinhardt i zapukał do kajuty. Na okręcie zapadła grobowa cisza, która przeniosła się w górę do centrali i w obu kierunkach wzdłuż kadłuba, jak trujący gaz. Najpierw szepty: „szyfrogram... kapitański...”, potem zduszone przekleństwa i cisza, jakby zabił ich tymi trzema słowami.
Stary siedział oczywiście przy blacie swojego biureczka i skrobał piórem w zeszycie. Wokół piętrzyły się papierzyska, pisma i kwestionariusze. Ścianę nad koją zdobiła wyszyta przez żonę kapitana makatka. Niebieskim kordonkiem, łańcuszkiem, w bardzo pruskim stylu. Z pewnością stała tam jakaś patriotyczna, budująca sentencja, ale wisiała tak, że nic nie było widać. Zakładano się o to nawet. Fenrich Fanghorst upierał się, że to z pewnością „Boże, skarz Anglię!”. Natomiast motorzyści ustalili między sobą, że obstawiają „Naprzód, do zwycięstwa!”.
Reinhardt prywatnie sądził, że raczej „Jeden Naród, jedna Rzesza, jeden Führer”. I pod tym wyprężony hitlerek wśród kwiatków, ptaszków i baranków.
– Słucham, Reinhardt? – Stary uniósł tę swoją bezlitosną twarz belfra od matematyki i spojrzał na pierwszego przez okulary.
– Szyfrogram trzeciego stopnia, Herr Kaleu – wycedził Reinhardt. – Przyniosłem kartę i maszynę.
– Proszę postawić na stole i wychodząc, zamknąć za sobą drzwi. Przepisy, Oberleutnant.
– Według rozkazu.
– I... Reinhardt?
– Tak?
– Po co pan wrzeszczy na cały okręt, że dostałem szyfrówkę? To budzi tylko niepotrzebne emocje. Załoga powinna cierpliwie czekać na rozkazy, a nie się dekoncentrować. Ci, którzy nie trzymają wachty, mają obowiązek wypoczywać i pozostawać w gotowości.
– Tak jest! – „Durny bucu”, dodał w myślach. Zaraz powie coś o odpowiedniej postawie i żołnierskim wypoczynku.
– Odmaszerować.
 
* * *
 
Reinhardt wcisnął się za stół w mesie O i napotkał ciężki wzrok czifa, który udawał, że czyta wystrzępione numery „Signala” sprzed miesiąca.
– Kuk, kawę do mesy, biegiem! – krzyknął Pierwszy. – Z cukrem i mlekiem! I gorącą jak piekło!
– Ten interes już się kończy – stwierdził czif, składając starannie pismo.
– A skąd to taki brak ducha? Dostał pan nowy, cudowny okręt, perłę niemieckiej myśli technicznej, i jeszcze przed podwieczorkiem zaczyna pan wątpić w zwycięstwo?
– Gdy pan opalał się w ogródku na tarasie, dostaliśmy dwa „trzygwiazdkowe” meldunki.
– Kto?
– U-112 i U-329.
– To pewne?
– Ten sam konwój, który zrąbał nam dupę. I jeszcze samoloty.
– 329 to chyba Hagenstoss, a ten drugi?
– Korbatschek.
– Nie znałem. To jakiś nowy. Ale na 329 pływał Vogelmann. Cholera, niemożliwe. Vogelmann?! Znałem go jeszcze ze szkoły Marynarki. Służyliśmy razem na „Scharnhorście”...
– Dwa jednego dnia! Wyobraża pan sobie coś takiego jeszcze dwa lata temu? Tak, panowie z konkurencji robią się coraz sprawniejsi. W tym tygodniu to już będzie...
– Dziesięć okrętów. Jeszcze dwa i tuzin. Cała paczka. Powinniśmy im dorzucić coś w promocji.
– Taa. Kupują już hurtowo.
– I wcale tanio. Ile zarobiliśmy na całej tej awanturze?
– My jednego i Stimmt jednego, do kupy niecałe sześć tysięcy ton.
– Ale trofea! Zaczynamy już strzelać kutry jakieś.
W przejściu obok mesy zrobiło się ciasno. Zmiana wachty na kiosku. Wszyscy w skórze i cuchnących sztormiakach, już z ręcznikami wokół szyi i z zydwestkami w ręku.
– Zmiana. Nareszcie coś zjemy – ucieszył się Reinhardt. – Stołowy, dlaczego dostaję kawę w tym blaszanym świństwie? Nie ma już filiżanek?
– Wytłukły się – wycedził ponuro marynarz. – Podczas nalotu, melduję posłusznie. Może bym znalazł, ale kuk mówił, że się panu spieszy.
– Spieszy?! Prosiłem o tę kawę godzinę temu! Co się wyprawia na tym okręcie?
– Co pan z nim gada – zauważył czif. – Wołaj pan od razu oberkelnera. Albo lepiej kierownika sali!
Reinhardt zdążył ledwo dźgnąć widelcem parującą papkę z puszkowej kaszanki z cebulą i octową sałatką z ziemniaków, gdy usłyszał dolatujące z mesy PO komentarze:
– Przecież to śmierdzi gównem! Z puszki ta kaszanka?
– Nie, z twojej babci.
– Och, zamknij się! Zasrane głupoty!
– Pierwszy do kapitana! – zabrzmiało z centrali.
– Scheiße – powiedział Reinhardt.
– Na wieki wieków, amen – dodał czif uroczyście, żując.
 
* * *
 
– Otrzymaliśmy drugą szansę – oznajmił kapitan, patrząc na Reinhardta.
Czyli urodzimy się po raz drugi?! W Kanadzie?! – przemknęło tamtemu przez głowę, ale milczał cierpliwie. Wobec Kapitanleutnanta zur See Waltera Rittera żadne żarciki nie wchodziły w ogóle w rachubę.
– Dobrze pan wie, jakie to szczęście. Otrzymaliśmy doskonały okręt prosto ze stoczni i zamiast rozbić konwój, zawiedliśmy.
Rozbić konwój jednym okrętem, ty patentowany koźle?! – ryczał w myślach Reinhardt. Prawie że eksperymentalnym i skomplikowanym jak cholera? Na którym połowa tych cudownych patentów w ogóle nie chce działać?! Z bandą dzieciaków, która jeszcze niczego się nie nauczyła? Po tygodniowym rejsie szkolnym wzdłuż Norwegii? Z psującą się instalacją? Czterema uszkodzonymi torpedami? Z przeciekającym balastem?! Tamci mieli ASDIC, który wykrywał ich jak chciał, mieli te straszne, nowe wyrzutnie, które kładły cały dywan bomb głębinowych jedną serią, mieli nawet oryginalną Enigmę, mieli te przeklęte elektronowe maszyny liczące, które łamały każdy szyfr, i dziesiątki niszczycieli, mieli niebo pełne samolotów, a my nie mieliśmy nawet dosyć paliwa, ty bałwanie! Zatopili dziesięciu w tym tygodniu, świński psie! Dziesięciu tylko w rejonie Lofotów!
– Tak. Zawiedliśmy. Wiem, co pan powie: jeden frachtowiec. Ale co to jest jeden frachtowiec, jeżeli przepuściliśmy ich dziesiątki? Naród odjął sobie od ust żywność. Spaliliśmy paliwo, o którym nasi towarzysze w czołgach marzą po nocach. I w zamian co dajemy Führerowi? Jeden maleńki frachtowiec!
„Marysia mała pierdolca miała – zaśpiewało w głowie Pierwszego. – Pierdolca jasnego jak śnieg...”
– Dlatego jestem szczęśliwy z naszych nowych rozkazów. Wyznaczono nam spotkanie na pełnym morzu ze statkiem zaopatrzeniowym „Oxfolt”.
„Gdziekolwiek biegła Marysia mała...”
– Tam otrzymamy zaopatrzenie, paliwo, nawet części do naprawienia tych wydumanych, mazgajskich uszkodzeń oraz dalsze rozkazy. Wracamy do akcji!
„Pierdolec rozsadzał jej łeb”. (Oklaski)
– Czy zna pan dokładną pozycję, panie Oberleutnant?
– Ze zliczenia, panie kapitanie.
– Co to znaczy?
Nie wiesz, co to jest zliczona pozycja, pruski kapustożerny bawole?
– Ostatni namiar braliśmy w nocy poprzedzającej atak. Potem płynęliśmy w zanurzeniu, częściowo klucząc pod bombami, po wynurzeniu znaleźliśmy się we mgle, również dzisiaj ze względu na brak słońca i brak dobrej widoczności nie można było potwierdzić namiarów. Znamy pozycję z analizy kursowej i...
– Może pan wyznaczyć kurs do podanej pozycji? Tutaj?
Reinhardt spojrzał na kartkę.
– Oczywiście.
– Więc proszę to zrobić. Musimy zdążyć na jutro na czwartą rano. Da pan radę?
– Sądzę, że tak. Mogę potwierdzić to po konsultacji z pierwszym mechanikiem.
– Proszę go przysłać.
– Herr Kaleu... Proszę o pozwolenie przekazania krótkiego komunikatu załodze.
– Wie pan, że jestem temu przeciwny. Żołnierz ma stulić pysk i służyć, a nie politykować. Zaraz się zaczną dyskusje.
– Jednak doradzam. Wiem z doświadczenia, że ludzie lepiej pracują, kiedy wiedzą, o co chodzi. Spodziewali się powrotu do portu. Powinni się zmobilizować.
– Dobrze, skoro się pan upiera. Ale krótko i rzeczowo. I żadnych dyskusji.
 
* * *
 
Obiad był już niemal zimny, co gorsza, drugi oficer wymieszał swoją porcję z musztardą, produkując coś takiego, na co w ogóle nie dało się patrzeć. Wyglądało jak rzadka zawartość pieluchy.
– Czifie, ma pan iść do zarządu. Natychmiast.
– Scheiße – warknął czif i wypił duszkiem resztę herbaty.
– Na wieki wieków.
 
* * *
 
Stali nad stołem nakresowym, patrząc na mapę przykrytą pełnym oznaczeń arkuszem celuloidu. Czif ogryzał w milczeniu koniec ołówka. Na czole pogłębiała mu się pionowa zmarszczka będąca wyrazem zwątpienia.
– To tylko głupie dwieście mil – zachęcił go Reinhardt. – No, powiedzże pan coś. Co pana trapi, czifie?
– W kolejności? Najpierw te rozchrzanione baterie. Nie ma mowy o przejściu tego w zanurzeniu na czas. Na wierzchu nadziejemy się na samolot, zanim zdąży pan powiedzieć mamma mia!
– Dlatego pójdziemy na peryskopowej. Przecież ma pan cudowny wynalazek, chrapy. Wystawimy je i pojedziemy pięknie na dieslach.
– Te słynne chrapy też mnie martwią. Potrzepało je. Pamięta pan te bliskie bomby nad kioskiem, a potem przechył? Teraz cały czas biorą wodę. Dławiki się blokują. Jak mi się ta woda dostanie do oleju... – Pokręcił głową. – Łożyska cały czas hałasują, wał się grzeje, jeszcze te oringi... To najmniejszy problem. Przeciek usuniemy pompą zęzową do zbiornika wyrównawczego i za burtę. Trym się utrzyma jako tako. Kwas już kazałem zneutralizować, wypompujemy hurtem.
– A paliwo?
– To jest główny problem. Cały czas gubimy. Dużo mniej niż przedtem i nawet wiem już którędy. Uszczelniliśmy jak się dało, ale środkami pokładowymi... – Znowu powątpiewający gest głową. – Altenberg tłucze w chrapy i może coś z tego będzie. Dojść dojdziemy. Martwi mnie co innego. To nie jest miła okolica.
– Wiem – przyznał Reinhardt. – Jeszcze ta cisza radiowa...
– Przypuśćmy, że dojdziemy tylko po to, żeby dowiedzieć się, że tego mitycznego „Oxfolta” kupiła już konkurencja. Co wtedy?
Reinhardt pokiwał głową.
– Do Trondheim na wiosłach.
 
* * *
 
Dopóki było jasno, Reinhardt siedział za peryskopem, kręcąc się jak na karuzeli. Lewo, prawo, unosił głowicę wyżej – na krótko, żeby zerknąć między falami, i z powrotem nisko, tuż nad wodę. Należało się spodziewać niszczycieli, dozorowców, nawet ścigaczy. Kilka razy minęli maszt na horyzoncie, sterczący pomiędzy falami niczym odległa tyczka do grochu. Co pewien czas akustyk unosił głowę, przytrzymując palcem słuchawki.
– Szumy śrub z SW, daleko. Oddalają się. Chyba niszczyciel.
Reszta załogi wolnej wachty siedziała w kojach. Nie bardzo nawet rozmawiano. W dziobowym torpedyści bez przekonania grali w skata, raczej dla zamanifestowania, że mają wszystko gdzieś.
Ritter się nie naprzykrzał. Siedział w swoim kantorku i wypisywał niekończące się sprawozdania. Ze zużycia torped, zapotrzebowania na części zamienne, protokoły awaryjne. „Mam mnóstwo pracy. Poradzi pan sobie?” „Na wojnie najważniejsza jest sprawozdawczość. Bez tego nie ma porządku”.
Z kolei czif nie wychodził z maszynowni, obserwując z troską swoje diesle, sprawdzał co chwila smarowanie i z marsem na czole spoglądał na wskaźniki temperatury i obrotów, patrzył na lśniące osie wałów.
Łożyska wału grzechotały, ale się kręciły. Co dziesięć minut włączali na moment pompę zęzową, usuwając to, co naciurkało przez różne nieszczelności.
Jakoś płynęli.
Pod wieczór Reinhardt zszedł z centrali, nakazawszy utrzymywać nasłuch radiowy i akustyczny, i usiadł w mesie, żeby napić się herbaty. Trochę liczył na to, że będzie pusta. Rzadko się to zdarzało, ale na XXI i tak było luźno. Przynajmniej w porównaniu z tym, co się działo na poprzednich okrętach. Niestety, w samym kącie siedział lekarz okrętowy, ponury Austriak, który zdaniem Reinhardta był słabo zaleczonym alkoholikiem, i Ritter. Lekarz usiłował czytać postrzępiony kryminał, a kapitan patrzył nieruchomo w gródź, splótłszy palce na blacie stołu. Zawsze tak było. Siedział i gapił się przed siebie. Nigdy nie czytał, niechętnie rozmawiał, jadał też na osobności. Reinhardt przez całe życie nie spotkał drugiego takiego sztywniaka. Ritter zawsze, w dzień czy w nocy, był tak oficjalny, że aż nieprawdziwy. Do tego wszystko, nawet najpotworniejsze propagandowe brednie, które oficerowie czytali sobie nawzajem, rycząc ze śmiechu, traktował absolutnie serio. Nie dało się, niestety, ustalić, czy jest taki głupi, czy tylko udaje.
Kiedyś Reinhardt usiłował zgadnąć, jak stary jest Stary. Od lat na okręcie podwodnym oficer, który przekroczył trzydziestkę, uważany był za wiekowego. Sam Reinhardt, który miał trzydzieści pięć – sam środek Conradowskiej „smugi cienia” tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki – uchodził za jakiegoś matuzalema. Marynarze mieli i po dziewiętnaście lat. Ale Ritter wyglądał na co najmniej pięćdziesiąt. Skąd się wziął? Skąd przybył i dokąd zmierzał? Nie wiadomo.
Gdyby służył na U-Bootach, Reinhardt powinien go znać. Sam był jednym z ostatnich „asów wilczych stad”. Służył od mata do Pierwszego.
– Panie Pierwszy?
Reinhardt drgnął i oderwał wzrok od kubka z herbatą. Niechętnie. Podnieść oczy w tej chwili oznaczało patrzeć na martwą, belferską fizjonomię kapitana, a gdyby zerknąć jeszcze wyżej, nieuchronnie spoglądało się na wiszącą na grodzi, oprawioną w szkło fotografię GröFaZa3. Na innych okrętach w mesie wisiały portrety egzotycznych piękności, jakieś alpejskie widoczki albo fregaty pod żaglami czy tropikalne wyspy. Tutaj gapił ci się w talerz Największy Wódz Wszech Czasów ze swoim kretyńskim wąsikiem i wbitą na oczy zbyt dużą czapką. Obok smutnym wzrokiem głodnej małpki patrzył Dönitz z odstającymi na boki uszami. To stanowczo odbierało apetyt.
– Kiedy znajdziemy się na pozycji „Oxfolta”?
– Godzinę przed czasem, jeżeli nie będzie kłopotów.
– Proszę przygotować listę członków załogi, którzy mogą zejść z okrętu.
– Słucham?!
– To dalszy ciąg rozkazu, którego szczegółów nie musi pan znać. Proszę opróżnić z ludzi dwa przedziały dziobowe. Zabierzemy kilka osób, które zamieszkają w przedziale torpedowym. Płyniemy dalej ze szkieletową załogą. Trzeba zostawić co najmniej piętnaście, a najlepiej dwadzieścia osób. Zejdą na „Oxfolta” i wrócą z nim do bazy.
– Herr Kaleu, to wyklucza prowadzenie boju zaczepnego. I tak okręt nie jest obsadzony. Bez torpedystów...
– Nie będziemy prowadzić działań zaczepnych. Nasze zadanie będzie inne. Musi pan wiedzieć tylko, że załoga ma być jak najmniejsza i że na pokład wejdzie parę osób. Będą traktowani jak pasażerowie specjalni.
– Ilu?
– Mniej niż dziesięciu, ale muszą mieć odpowiednio dużo miejsca i będą przewozić też ładunek. Kilka dużych skrzyń. – Kapitan uniósł się i przecisnął obok stołu. – I, Reinhardt...
– Tak?
– Na okręcie mają zostać tylko prawdziwi Aryjczycy.
– Słucham?!
– Słyszał pan. Pan ich lepiej zna. Rozkazy są jasne. Żadnej skażonej krwi. Żadnych mieszańców, Mischlingów. Jestem pewien, że co najmniej ośmiu to w jednej czwartej Słowianie, Żydzi albo jeszcze jakieś inne bydło. Ma pan oczyścić okręt i nie dyskutować. Co to jest na przykład za nazwisko: „Boditschek”?
Nie wiadomo skąd przyszła Reinhardtowi do głowy obłędna myśl, by odpowiedzieć: „To nazwisko Boditschka, Herr Kaleu”, ale zmilczał.
– To Sudetendeutsch, kapitanie. Z Marianenbadu.
– Wszystko jedno. Będę u siebie. Proszę kazać podać mi tam kolację o dziewiątej.
Kiedy Ritter zasunął drzwi, Reinhardt wezwał bosmana.
– Dwudziestu ludzi to wszystko, na co możemy sobie pozwolić – powiedział. – Zostaw pan tylu, ilu się da. Proszę wybrać do spisania z pokładu przede wszystkim żonatych, szczególnie od niedawna, i tych, co mają jakieś dzieci, o których wiedzą. No i takich, którzy są do niczego. Głupi albo wypaleni, albo ze zszarganymi nerwami. Muszę mieć jakąś załogę pokładową, muszę mieć motorzystów i palaczy. Na tej luksusowej trumnie co rusz wszystko się psuje. I muszę mieć artylerzystów. Może pan oddać część „lordów”. Proszę przyjąć, że będziemy w takim razie robić trzy wachty zamiast czterech.
– Zrobi się – odparł bosman, drapiąc się pod czarną furażerką, która siedziała na jego wielkiej, łysej głowie niczym zawiązek na ziarnie bobu. – Spiszemy Houdiniego, Głuchokrzykacza i Himmericha, i... Utter się ożenił, i...
– Niech pan zrobi listę oraz przygotuje im karty urlopowe. Nie muszę tego w tej chwili wiedzieć. Przecież nie będę się żegnał z każdym z osobna.
Potem poszedł siedzieć w centrali, ale po godzinie machnął ręką. Sternik sterował, akustyk nasłuchiwał, gdzieś dookoła pojawiały się czasem okręty, ale raczej daleko.
– ASDIC-ów to się pan Oberleutnant może nie obawiać – mówił pierwszy sternik. – Oni mogą namierzać tylko do dwunastu węzłów, a my robimy teraz czternaście. Za szybko idziemy. Robimy czternaście węzłów. Jeżeli będą chcieli nas gonić, to stracą namiar. Chrap na radarze też nie zobaczą, bo za duża fala. W razie czego sprawdzimy, jak działa ta... niby... buna, co to niby pochłania ultradźwięki i radar, i wszystko. Ta dzidzia jednak zupełnie nieźle chodzi. Pan się położy, panie Pierwszy. Od wczoraj pan na nogach. Gdyby co, będziemy budzić.
Reinhardt podrapał się w głowę, a potem postanowił rzeczywiście pójść na dół. Dla spokoju sumienia poszedł jeszcze zobaczyć, co się dzieje w maszynowni.
Później zjadł kolację, mimo że nie miał apetytu. Wmuszał w siebie chleb, suchą kiełbasę i sardynki, ale myślami był zupełnie gdzie indziej. W świecie niedobrych podejrzeń. Pasażerowie, ładunek, potrójny szyfrogram...
Rejs do Ameryki, Boże uchowaj? Z ładunkiem szpiegów albo dywersantów?
Raczej nie chodzi o tę odwieczną idée fixe z rejsem do amerykańskiego wybrzeża i zatapianiem im statków w portach, bo kazali oddać torpedystów. A zatem szpiedzy.
Dlaczego nie?
To chyba lepsze niż samobójcze ataki na konwoje. „Znaleźć! Zatopić! Zawsze naprzód! Jak Blucher pod Katzbach!” Ach, bzdury. I lanie za każdym razem. Czif miał rację. Ten interes już się kończył. Każdy mógł to jasno zobaczyć, gdyby tylko miał olej w głowie. Kiedy zaczynamy tracić, czas wstawać od stołu. A to właśnie oznaczała utrata Afryki, Włoch, Normandii, Rosji, Grecji, Polski... Patrzeć tylko, jak będziemy się bić o stację S-Bahnu w Berlinie. Każdy to widział, tylko nie ci durnie. A te konwoje? Atakując konwoje, Reinhardt czuł się teraz jak pies szczekający na pociąg, a nie straszliwy wilk Atlantyku.
Wlazł do swojej kajutki i położył się.
 
* * *
 
Nie miał pojęcia, co go zbudziło. Łoskot powietrza szasującego balasty? Tupot nóg? Czy dopiero blaszane „czszwuum!” fal tłukących o kiosk.
Zerwał się na nogi.
– Co się dzieje?! Meldunki!
– Trochę się przejaśniło, na chwilę. Okazja gwiazdy strzelać, panie Pierwszy. Drugi oficer poszedł z sekstantem na pomost. Będziemy mieli pozycję.
Reinhardt rozmasował zdrętwiałe policzki i powieki, jakby chciał wepchnąć do środka oczy. Póki się nie kładł, jakoś to jechało. Po trzech godzinach snu czuł się po prostu chory.
Wsunął stopy w grubych, sfilcowanych skarpetach w buty i namacał wiszącą na grodzi ciężką skórzaną kurtkę podbitą filcem. Znalazł jeszcze wełnianą czapkę i poczłapał do centrali.
– Jeden na pomost?
– Można!
Zdążył tylko postawić nogę na szczeblach drabinki.
Wszystko wydarzyło się naraz.
Najpierw operator radiolokatora krzyknął:
– Lotnik! Nadchodzi! Kierunek dwieście! Osiem mil!
Równocześnie rozległ się wrzask: „Alarm!”. Drugi oficer zjechał po poręczach zejściówki Reinhardtowi prosto na głowę, za nim mat z centrali. Jazgot dzwonka zlał się z krzykiem zbierającego się z pokładu centrali Reinhardta:
– Zanurzenie alarmowe!
Mat wisiał już na korbie rygla i zamykał właz, woda waliła z góry jak z wodospadu.
– Cała naprzód! Sternik, ostro w prawo! Ster dwieście! Wszyscy na dziób! – wrzeszczał Reinhardt.
Okręt przechylił się wyraźnie na dziób. Otworzyła się któraś szafka, coś wywróciło się z hukiem i potoczyło po podłodze. W mesie O z brzękiem posypały się naczynia. Okręt klasy XXI umiał wejść awaryjnie pod wodę w osiem sekund.
Słychać było, jak syczy powietrze wypychane ze zbiorników, skrzypi i jęczy kadłub, jak brzęczą silniki elektryczne. Okręt pochylił się na burtę, wykonując najciaśniejszy z możliwych skręt. Prosto pod nadlatujący samolot. Tak jest najbezpieczniej. Skrócić dystans. Niech hamuje, niech robi zwroty, niech wyrzuci go poza obszar ataku.
– Poszły dwie – oznajmił akustyk uroczystym tonem.
Wszyscy przysiedli odruchowo, chowając głowy w ramionach. Reinhardt przytrzymał się barierki.
Zapadła cisza.
Widzieli je. Na wewnętrznej stronie zaciśniętych powiek. Tak wyraźnie, jakby każdemu otworzyło się trzecie oko. Dwa obłe, lśniące kształty, które wbijają się coraz głębiej w atramentowoczarną wodę, ciągnąc warkocze fosforyzujących bąbelków powietrza. A potem zamieniają się w upiorne małe słońca i rozdzierają toń pęcherzami zgazowanej wody.
Pierwsza eksplozja spadła nagle, jak uderzenie topora. Przeraźliwy łomot, światło zamigotało, ktoś krzyknął.
– Spokój! – wrzasnął oburzony Reinhardt. – Przecież to nic nie jest! Kompletne pudło!
– Przeciek pod kolektorem szasu awaryjnego!
Kolejny grzmot. Okręt przebiegły fale wibracji, potem wstrząs, słychać było grzechot, z jakim podrzuciło podłogowe gretingi. Zapadła ciemność.
– Przedział maszynowy daje wodę!
– Bez histerii! Jak tak można!
Zapłonęło niebieskie światło awaryjne.
– No i tyle – oznajmił Reinhardt. – O co tyle wrzasku? Rąbnął w pianę pozanurzeniową. Po najmniejszej linii oporu. Zejść na sto osiemdziesiąt. Kurs sto dwadzieścia. Panie Wichtelmann, dlaczego stanowiska oerlikonów nie były obsadzone? Mogliśmy zdjąć tego drania.
– Kazałem wynurzyć jedynie na chwilę, Herr Oberleutnant – tłumaczył drugi oficer. – Tylko żeby zdjąć namiary.
– I wystarczyło – skonstatował Reinhardt. – Już nie możemy nawet pokazać głowy na tym morzu? Aż niewiarygodne, co za pech. Wziął pan te namiary przynajmniej?
– Zdążyłem.
– Zostaniemy pod wodą jeszcze pół godziny. Potem wrócić na peryskopową i przejść na diesle.
– Ale jakim cudem w nocy? Przecież nie mógł nas zobaczyć! – indyczył się ktoś w przedziale podoficerskim.
– Człowieku! Oni od dawna mają radary w samolotach! Nie do wiary, jak można być takim wołem! Zajrzyj sobie w dupę i zobacz, czy tam jeszcze jesteś!
– Reinhardt, co się dzieje? Proszę o meldunek. – Ritter otworzył drzwi i wkroczył mężnie na plac boju. Brzęknęły bezpieczniki, znów zapłonęło światło.
Pierwszy westchnął.
 
* * *
 
Na miejsce dotarli następnego dnia o drugiej w nocy. Reinhardt kazał zastopować maszyny i stanęli w dryfie. Wysunęli peryskop, ale morze wokół było zupełnie puste. Przypadkowy kwadrat północnego Atlantyku, oznaczony na mapach czteroliterowym kodem.
Niczego tu nie było. Ani statku zaopatrzeniowego, ani Royal Navy, ani nawet mew.
– Czifie, jak z paliwem?
– Niedobrze. Do domu na pewno nie wystarczy.
– Radionamiernik, pytam namiary?
– Nic, panie Pierwszy.
– Akustyk?
– Nic.
– Czekamy – oznajmił Reinhardt. Splótł dłonie na dźwigniach peryskopu i oparł głowę o kolumnę. – Kuk, proszę o kawę!
– Oczywiście, że będą – zaprotestował kapitan ostrym głosem. – Niech pan nie rozsiewa defetyzmu!
 
* * *
 
Dwie godziny później Reinhardt polecił wynurzyć okręt i opływać powoli sektor. Sam wyszedł na górę i kazał sobie dać lampę sygnalizacyjną Aldissa.
Silniki mruczały.
Kapitan siedział oparty o pluszową kanapę w mesie ze szklanym wzrokiem wbitym w gródź i kontemplował nicość. Lekarz apatycznie tasował wyświechtane karty. Bez końca. Okręt zamienił się w gigantyczną poczekalnię gabinetu dentystycznego.
Wszyscy siedzieli na kojach albo w mesach i milczeli. Mniej więcej co dziesięć sekund ktoś spoglądał na ścienny zegar elektryczny. Niektórzy kładli się spać przepełnieni żołnierskim fatalizmem. Wiadomo, że niczego na wojnie nie da się przegapić. Obudzą. Póki się da, trzeba spać. A co ma być, to będzie.
Dlatego skrzypnięcie włazu i kanonada żwawych wrzasków Reinhardta podziałały jak wybuch granatu w zamkniętej przestrzeni.
– Mała naprzód! Ster trzydzieści pięć! Załoga pokładowa na górę! Szykować okręt do cumowania! Biegiem! Obsada artylerii na stanowiska! Przygotować luki załadunkowe! Szykować cumy! Wysunąć polery! Ruszać się, ludzie! – Po czym normalnym głosem do centrali: – A ten radionamiernik to se pan w dupę wsadź.
 
* * *
 
Statek zaopatrzeniowy „Oxfolt” okazał się przebudowanym rudowęglowcem, całym w resztkach zielonej farby i rdzawych zaciekach, nie wiedzieć dlaczego kryjącym się za szwedzką banderą. Tak jakby ktokolwiek mógł uwierzyć, że te górne pokłady najeżone bronią przeciwlotniczą należą do neutralnego statku.
Wszystko odbywało się po ciemku i wydawało się trochę nierzeczywiste. Krzyki marynarzy, rzędy wielkich odbijaczy zwieszone między burtami niczym gigantyczne kiełbasy, worki prowiantu spuszczane z góry do luków załadunkowych, torpedy kołyszące się na żurawikach, karbowany gruby wąż dystrybutora ropy zwieszający się nad rufą jak dziwaczna pępowina.
Niebo siniało.
Przy zbiorniku balastowym słychać było syk spawarek i pomimo ochronnych ekranów rozbłyski i pęki iskier musiały być widoczne na wiele mil. Wewnątrz okrętu zostawiono tylko słabe czerwone światło. Załoga miotała się po pokładach, marynarze z naręczami bochenków chleba i kręgami sera włazili w drogę tym, którzy wymieniali akumulatory albo nieśli elementy instalacji. Chaos. Czif ciskał się między nimi jak oszalały szaman Papuasów i kierował naprawami.
Reinhardt wraz z kapitanem weszli po drabince na pokład „Oxfolta”.
Okręt podwodny nowej generacji mógł wydawać się luksusowy, ale tylko podwodniakom. Tutaj pod nogami ścielił się kokosowy czerwony dywan, ostre światło biło w oczy, w mesie kapitańskiej wśród eleganckich mahoniowych mebli pysznił się nakryty białym obrusem stół zastawiony jak na świętego Marcina, były półmiski kiełbas, pieczone gęsi, pasztety, spienione, zimne piwo w szklanych kuflach. Płomyki świec odbijały się w kryształach.
Stali w salonie niczym dwóch oszołomionych wędrownych dziadów. Ritter w swoim popękanym i wyszmelcowanym skórzanym płaszczu, Reinhardt w ciężkich pokładowych butach i cuchnącej smarem, pokrytej zaciekami soli kurtce, obaj zarośnięci, brudni i bladzi. Obaj mrużyli oczy jak wykopane na polu krety.
Kapitan „Oxfolta” i jego świta wyglądali z kolei, jakby urwali się z opery. Czarne mundury, śnieżnobiałe koszule, lśniące złotem paski na mankietach, ordery wypucowane sidolem do połysku.
Zapach cygar i wody kolońskiej.
Huknęli obcasami, prężąc ręce w salucie. Ritter ochoczo dźgnął dłonią, jakby chciał wydłubać komuś oko, Reinhardt wykonał tylko nieokreślony gest, przypominający coś pomiędzy pożegnaniem ciotki na peronie a próbą odwieszenia kapelusza.
– Panowie, czym chata bogata...
– Nasi morscy bohaterowie...
– Rycerze podwodnej bitwy...
– Wilki Atlantyku...
– Prosit!
Głosy mieszały się w zgiełku. Kapitan pozwolił się zaprowadzić do stołu. W tej chwili tak bardzo przypominał złachmanionego nauczyciela matematyki jak to tylko możliwe. Na okręcie wydawało się, że jest schludny. Żadnych cywilnych łachów, żadnej brody. Codziennie drapał szczękę żyletką, kazał sobie czyścić szczotką mundur. A teraz wystarczyło trochę światła i czar pryskał. Pojawiały się wyświecone mankiety, postrzępione dystynkcje, jakieś odbarwienia, plamy i zacieki. Do tego żółtawa cera, niczym po ciężkiej chorobie.
Kiedyś Reinhardt dąsał się na takie cyrki, przewracał oczami na toasty, uprzejmie odmawiał prezentów i heroicznie wynosił co się dało załodze, po czym uciekał na okręt. Teraz już zmądrzał. Wiedział, że później i tak ocean zamknie mu się nad głową, a on będzie siedział w stalowej rurze i tęsknie wspominał każdego papierosa oraz każdą lampkę koniaku, których odmówił.
Pozwalał się więc rozpieszczać, poklepywać po plecach, przyjmował cygara, piersiówki i tabliczki czekolady.
– Reinhardt, proszę poznać naszych gości – odezwał się Ritter, chwytając Pierwszego za rękaw. – To Herr Klaus Vordinger, doktor Alfred Wiesmann... A to Fräulein Ewa Loewengang.
Ewa Loewengang zwracała uwagę. Przede wszystkim wzrostem. Jej głowa udekorowana loczkami „na pudla” wznosiła się odrobinę ponad top Pierwszego, dodatkowo szacunek budziły szerokie bary i imponująca, łabędzia pierś pod kosmatym sweterkiem. Jej kształt przywodził na myśl dwie gruszki dziobowe bliźniaczych niszczycieli.
Reinhardt strzelił obcasami swoich morskich buciorów i uścisnął dłonie. Smukłą, silną dłoń damy, lodowatą, szkieletowatą łapkę Vordingera oraz suchą Wiesmanna.
Vordinger nosił wąs i wyglądał jak stalowosiwy emerytowany lekarz, Wiesmann był chudy, miał okrągłe druciane okulary i dwa razy za dużo zębów. Przypominał uczłowieczonego krokodyla.
– Czy kajuty naszych gości już są gotowe?
– Niestety, trudno to nazwać kajutami – zauważył Reinhardt – ale kazałem już opróżnić dwa przedziały, według rozkazu.
– Poznaje mnie pan, Herr Oberleutnant? – zapytała postawna blond-bestia.
Reinhardt wpadł w popłoch. Mózg ruszył mu na najwyższych obrotach jak przelicznik artyleryjski, lecz wśród epizodów, przygód, a nawet pijackich incydentów nie figurowało wspomnienie prawie dwumetrowej blond-szkapy, z cycem przypominającym dwie pławy i głosem niczym nurkujący sztukas. Z pewnością nie.
– Pani wybaczy... ale...
– Madame Loewengang jest diwą opery berlińskiej – oznajmił surowo Ritter. „Siadać, Reinhardt! Niedostatecznie!” – Jej wykonanie Wagnera wzbudziło zachwyt samego Führera!
– Przepraszam, ostatnio nie bywam w operze.
– Może zechce się pan wykąpać? – zaproponował kapitan „Oxfolta”.
– Dziękuję, ale powinniśmy jak najprędzej odpłynąć. Kiedy nastanie świt...
– Herr Oberleutnant, jest pan pod ochroną naszych baterii przeciwlotniczych i stoimy z daleka od szlaków. Okręt jest tu bezpieczny.
– Chyba się pan nie boi, poruczniku? – Ewa spojrzała na Reinhardta oczami błękitnymi jak szafiry zamrożone w bryłkach lodu.
– Boję się, proszę pani. O załogę i okręt. Spięci cumami jesteśmy bezbronni i niezdolni do manewrów. Zaopatrzenie należy pobierać jak najszybciej. Do tego stan morza może się pogorszyć...
– Och, mają tu tyle tych armat... Może pan być zupełnie spokojny. Na pewno nic się nie stanie.
– To państwa zabieramy na pokład?
– Panie Reinhardt, pański kapitan jeszcze nic panu nie mówił? – zagadnął Vordinger. – Nie tylko nas. Jeszcze ładunek i naszych ludzi. Mam nadzieję, że się zmieścimy.
Reinhardt spojrzał za jego dłonią i z osłupieniem zarejestrował czterech potężnie umięśnionych mężczyzn w czarnych jak sadza mundurach i polowych czapkach, którzy podpierali rzędem ścianę i przypominali ożywione plakaty Volkssturmu. Granitowe szczęki, niebieskie oczka zwężone w szparki łypiące spod czarnych daszków, włosy barwy lnu. Nosili bryczesy, koalicyjki i wypucowane do połysku oficerki, ale nie mógł rozpoznać formacji. Nie mieli chyba nawet przepisowego godła na ramieniu.
Pomyślał, że to niekoniecznie wojsko. Tyle było rozmaitych organizacji i służb, a wszyscy oblekali się w jakieś mundury, i to coraz bardziej operetkowe.
Obaj przedstawieni mu mężczyźni niby byli w cywilu, ale ubrali się identycznie. Obaj mieli okrągłe swastyki wpięte w krawaty i dziwne znaczki w klapach marynarek. Coś, co wyglądało jak czarna strzałka skierowana grotem do góry, obwiedziona bielą na czerwonym tle. Diabli wiedzieli co to było.
– Zmieszczą się państwo. W tych dwóch przedziałach zwykle podróżuje do dwudziestu ludzi, ale komfortu tam nie ma. Zwłaszcza dla pani nie będzie odpowiednich warunków.
– Wszystko dla zwycięstwa, Herr Oberleutnant. To jest warte każdej ceny.
Reinhardt postanowił dać sobie godzinę. Jedną godzinę przeznaczoną na korzystanie z piwa, koniaku, pieczonej gęsi z czerwoną kapustą, rolady i wątrobianych kluseczek. Tam na dole i tak musiało potrwać.
„Proszę skosztować kiełbasy, panie Pierwszy. Prawdziwy Wurst! W kraju pan nic takiego teraz nie zje, mam kuka, który pochodzi z Gór Kasperskich!”
„Za zwycięstwo!”
Dosyć tego bałwaństwa, pomyślał sobie po jakimś czasie Reinhardt. Postanowił wyślizgnąć się stąd i wracać na okręt. Równocześnie ładowano prowiant i zaopatrzenie, na gwałt naprawiano co większe uszkodzenia, dwudziestu ludzi z dziobowego pakowało w pośpiechu toboły, to musiało być istne pandemonium.
Był już w połowie drogi, kiedy dopadł go lekko podpity Wiesmann i z miejsca zaczął łapać za guzik. Reinhardt nie znosił takich typków z lepkimi rączkami. Aż się prosiło, żeby przydzwonić mu w tę krokodylą szczękę.
– Wykonał pan rozkaz?
– Znaczy?
– W załodze nie może być elementów nieczystych rasowo. Do trzeciego pokolenia... Tylko czysta krew. To bardzo ważne. – W ogólnym zgiełku nie za bardzo było go słychać.
– Zredukowałem załogę, według rozkazu – powiedział Reinhardt wymijająco.
– Tak... zredukować. Żadnych mieszańców. Tylko Aryjczycy. Prawdziwi. Jak się nazywa pański okręt?
– Nie nazywa się. To okręt podwodny U-780. Oznaczenie wywoławcze ULF.
– Więc Ulf! Ulf, czyli wilk po starogermańsku! Wspaniale. Panowie, za pomyślność okrętu Ulf, który przyniesie nam wszystkim upragnione zwycięstwo! Za operację Götterdämmerung! Heil Hitler!
Wszyscy wstali, ktoś wcisnął osłupiałemu Reinhardtowi kieliszek koniaku.
Więc tak wygląda w Abwehrze najwyższy stopień tajemnicy, skonstatował w duchu. Poddam się. To nie ma sensu. Poddam się pierwszemu napotkanemu niszczycielowi i pojadę sobie do Kanady karczować lasy. Starego się udusi... Ta wojna prowadzona jest przez imbecylów. Szkoda mojego czasu. Panie i panowie, zostaliśmy nabrani. Podszedł do stołu, szukając Rittera, i zastał go rozmawiającego ze śpiewaczką oraz Vordingerem.
– Jakże państwu zazdroszczę – mówił Ritter. – Bardzo chciałbym też zobaczyć Führera na własne oczy.
– Ależ panie kapitanie – wdzięczyła się diwa – kiedy wrócimy, jestem pewna, że przyjmie pana osobiście! Nawet pan nie wie, jak wiele od tego zależy. My...
– Najuprzejmiej przepraszam panią – powiedział Reinhardt. – Panie kapitanie, proszę o pozwolenie powrotu na okręt. Muszę dopilnować prac pokładowych i przygotować wszystko do odpłynięcia.
– Co...? Ach tak, Reinhardt. Przygotować. Słusznie. Zezwalam.
– Już pan nas opuszcza, Herr Oberleutnant?
– Niestety. Serdecznie radzę, żeby państwo również przygotowali się do odpłynięcia i weszli na pokład najdalej za dwie godziny.
 
* * *
 
Czif wyglądał jak duch ojca Hamleta. Z podwiniętymi rękawami, po łokcie utytłany smarem, którego smugi pojawiły się nawet na jasnej brodzie, z włosami zlepionymi od potu siedział pod barierką diesla i apatycznie wycierał dłonie szmatą.
– Baterie akumulatorów i siłownia elektryczna sprawne – powiedział Reinhardtowi zmęczonym głosem. Gdzieś w tle jego mechanicy zbierali narzędzia i kawałki kabli, z hałasem układali na miejscu lśniące kraty gretingów. – Dławiki chrap i siłowniki sprawne, nieszczelności głównego kolektora za wodowskazem załatane, dwa odsalacze sprawne, łożyska wału obsadzone, oringi wymienione, uszkodzenie kadłuba elastycznego nad zbiornikiem balastowym zaspawane. Da się jechać. Zostało trochę drobiazgu, ale to możemy spokojnie połatać po drodze. Mamy paliwo. A jak wygląda na górze?
– Dziękuję. – Reinhardt podał tamtemu butelkę piwa.
Główny mechanik przyjął ją z wdzięcznością i jednym ruchem odbił kapsel o śrubę bloku silnika. Piwo huknęło jak szampan, kapsel poleciał gdzieś, rykoszetując z brzękiem niczym pocisk. Czif uniósł się, znalazł kawałek blaszki i posłał ją do wiadra ze zużytym olejem. Pił duszkiem, piana wsiąkała mu w brodę i widać było, jak niezmordowanie porusza chudą grdyką.
– Dwóch kretynów, moim zdaniem, Abwehra, czterech byczków prosto z aryjskiej farmy rozpłodowej i śpiewaczka operowa. Mamy to wszystko wieźć w ocean. Nie wiem dokąd i nie wiem dlaczego. Mam nadzieję, że chodzi o to, żeby ich gdzieś utopić.
– Śpiewaczka? – zapytał czif z niedowierzaniem.
– Operowa – potwierdził Reinhardt z goryczą. – Dwa metry, tleniony blond, brak nosa, oczy krowy i cyce jak pontony. Głupia niczym bawarskie gacie. Prezes jest zachwycony.
– Robi się coraz dziwniej.
 
* * *
 
W centrali zrobił się tłok. Sznur marynarzy z workami w rękach tłoczył się do wyjścia, tymczasem ciągle jeszcze noszono skrzynki konserw i suszone kiełbasy, przy radionamierniku szafki straszyły plątaniną kabli i biedzili się tam elektrycy. Reinhardt starał się nie przeszkadzać. Siedział w mesie O, popijając sok jabłkowy z butelki, i czekał, aż chaos przeistoczy się w coś sensownego.
– Mamy teraz torpedy we wszystkich wyrzutniach, ale żadnego zapasu – mówił drugi oficer. Napił się ofiarowanego mu piwa i mlasnął. – Amunicji do pelotek nie braliśmy w ogóle, bo mamy komplet. Dwa przedziały dziobowe wolne, a ponieważ nie ma zapasu torped, niczego nie trzeba będzie regulować, więc to w zasadzie bez znaczenia. Będziemy odpalać elektrycznie. Spisaliśmy siedemnastu ludzi. Będziemy robić trzy wachty i jakoś to będzie. Jeśli nie mamy prowadzić normalnych ataków, to w zasadzie nie ma problemu.
Marynarze w centrali ruszyli wreszcie na górę, a potem po zrzuconej im z burty „Oxfolta” sieci. Na pokładzie U-Boota natychmiast rozległy się wrzaski.
– Nie zapomnijcie pisać, cholerni szczęściarze! A wsadź swojej starej raz ode mnie! Trzymać mi tam koje gotowe do akcji, aż wrócę! Pozdrówcie zimne Norweżki! Rozgrzać je jak należy!
– Szczęściarze – mruknął Drugi.
– Czy ja wiem...? Zimno, parszywe żarcie, naloty. Sam już nie wiem, gdzie gorzej. Widział pan, jakie dali zaopatrzenie? Świeże sery, owoce, kiełbasa, konserwy...
– Widziałem nawet rosyjski kawior, pasztety i łososia w puszkach. Skąd to wytrzasnęli?
– To raczej dla pasażerów. Niech pan nie liczy, że zobaczymy takie rzeczy na stole w mesie.
Na kiosku rozległy się kroki i kobiecy śmiech.
– Jaki on malutki! Jaki maleńki!
– Ona mówi o okręcie? – zapytał ktoś w mesie podoficerów, chyba Fanghorst.
– Nie! O twoim fiutku!
– Och, zamknij się, stara świnio, z nikim tu nie można porozmawiać!
Reinhardt westchnął i napił się soku.
Na pomoście znowu rozległ się piskliwy chichot, później okrzyk: „Chrzczę cię! Chrzczę cię... Nibelung!”. A potem szklany łomot o burtę. Drugi skrzywił się odruchowo.
– Co to było?!
– Butelka po szampanie prawdopodobnie. Kolacja mianowicie dobiegła już końca.
Kolejny dźwięk, który rozległ się na górze, w pierwszej chwili kojarzył się z syreną alarmową. Akustyk siedzący apatycznie na swoim stanowisku nagle zdarł z głowy słuchawki i poderwał się z krzesła.
– A to co?!
– Aria. Zdaje się „Pierścień Nibelungów” Wagnera.
Drugi oficer zrzucił furażerkę na stół i rozmasował twarz.
– Co tu się wyprawia?! W co my się pakujemy?
Właz do centrali otworzył się ze skrzypnięciem, po czym pokazała się szczupła noga obleczona jedwabną pończochą ze szwem, w damskim pantoflu i poła futra. A potem rozległ się chichot.
– Jakie to ciasne! Ostrożnie, bo złamię obcas! Au! Tu wszystko jest żelazne!
Kiedy madame Loewengang gramoliła się po zejściówce, wszyscy obecni w centrali, jak jeden mąż, w milczeniu patrzyli w górę. Nawet akustyk odwrócił się na swoim siedzisku. Śpiewaczka miała na sobie długie futro i stojąc już na pokładzie, marszczyła nos niczym rozzłoszczony pekińczyk.
– Fuj! Przecież tu trzeba wywietrzyć! Okropne! Mój kufer się nie zmieści! Trzeba zabrać mój kufer!
Istotnie. Nie tylko jej kufer, obity skórą i spięty skórzanymi pasami, ale i cztery pokaźne skrzynie podobne do amunicyjnych nie miały szansy zmieścić się w luku.
Reinhardt wyszedł na górę i otaksował stertę bagażu.
– Do luku załadunkowego przedziału torpedowego z tym wszystkim! Ruszaj się, człowieku!
– Ostrożnie!
– Już ja się za was wezmę, chłopcy! – dobiegało z dołu. – Jeszcze będziecie jeść z kwiatami na stole!
Na pomoście i w centrali znowu zrobił się tłok, chaos osiągnął szczyt. Pasażerowie przeciskali się przez grodzie na dziób, Ewa straciła równowagę i z piskiem usiadła na koi w sekcji motorzystów, lądując jednemu z marynarzy na kolanach. Czterej ubrani na czarno Aryjczycy pchali się w milczeniu, holując swoje toboły. Ktoś potknął się o próg sztormowy w mesie PO, przewracając butelkę z sokiem w czyjąś pościel. Ritter wcisnął się do centrali i stał pośrodku, wsparty majestatycznie o barierę stanowiska radionamierników, zawadzając każdemu, kto chciałby gdziekolwiek przejść. Pierwszy sternik przeciskał się na swoje miejsce.
– Szykować się do zdjęcia cum! Chować polery! – wrzeszczał Reinhardt na pomoście. Na horyzoncie niebo już różowiało i zaczynało się robić szaro. Burta okrętu stojącego obok nich zmieniła się w smoliście czarny masyw.
A potem w jednej sekundzie świat stanął nagle na głowie.
Najpierw rozległ się ryk klaksonu na kiosku, niemal prosto w ucho, później wrzask Rittera: „Alarm! Lotnik!”. Reinhardt aż przysiadł z wrażenia. Ryknął: „Rzucać cumy!” i rozejrzał się bezradnie po niebie, ale zobaczył tylko czarną masę nieruchomego „Oxfolta” wiszącą nad nim jak górskie zbocze. Marynarz na dolnym pokładzie zrzucił cumę z ostatniego polera i pobiegł do luku załadunkowego. Reinhardt spojrzał jeszcze na dziób i rufę, upewniając się, że zamknięto wszystkie luki załadunkowe, i zjechał w głąb kiosku, zamykając właz i dokręcając rygle w momencie, kiedy okręt szedł już pod wodę.
– Wszyscy na dziób! Zanurzenie alarmowe!
Gdzieś z przodu rozległo się Ewy: „Auu! Nadepnął mi pan na nogę!” i nerwowy tupot. Reinhardt przytrzymał się barierki stołu nakresowego. Po pokładzie z łoskotem potoczyła się jakaś butelka.
– Radionamiernik, pytam namiar?
– Nic nie miałem – powiedział operator. – Zupełnie nic. Albo „Oxfolt” go zasłonił, albo to fałszywy alarm.
W tym momencie potężna eksplozja wstrząsnęła oceanem. Jedno krótkie, głębokie tąpnięcie, które mogło połamać zęby, a potem seria wibracji, która przepłynęła przez kil okrętu. Światło zamigotało.
– Dostali ich?! Jedną bombą? – zapytał ktoś w osłupieniu.
Spojrzeli na akustyka, ten przyciskał słuchawki do głowy i patrzył nieobecnym wzrokiem gdzieś w przestrzeń. Reinhardt otworzył usta, ale niepotrzebnie. Było już słychać doskonale, także bez słuchawek. Dźwięk, który pierwszy oficer słyszał już wielokrotnie – wielorybie, przeciągłe zawodzenie konającego statku. Wiedział, że źródłem hałasu jest powietrze wypychane przez wodę z komór kadłuba, lecz i tak ciarki zawsze chodziły mu po plecach.
– Co to jest?! – usłyszał przerażony głos Ewy.
– Śmierć statku – odpowiedział. – Zawsze tak krzyczą, kiedy toną.
Idący na dno „Oxfolt” minął ich w odległości dwustu metrów. Słychać było, jak fragmenty kadłuba szczękają i obijają się o siebie, potem skrzypienie i potrzaskiwanie pękających grodzi.
– Houdini... – szepnął ktoś. – Himmerich...
– Ofiary są niezbędne dla zwycięstwa – oznajmił nagle Wiesmann gdzieś z dziobu. – Zresztą to byli tylko podludzie...
Gdzieś za mesą elektryków słychać było szamotaninę, ktoś coś przewrócił, ktoś syknął zduszonym głosem: „Nie, kretynie... Zamknij się... Puść mnie! Nie! Spokój!” – ale wszystko szeptem. Reinhardt z trudem rozluźnił szczęki i zobaczył zalaną zielonkawym światłem przyrządów mostka twarz Starego. Bez wyrazu, ze zmrużonymi oczami. Kapitan patrzył na niego badawczo. Akustyk trzymał się kurczowo za barierkę, a kostki jego chudych dłoni były zupełnie białe.
– Głębokość peryskopowa! – krzyknął Reinhardt. – Zwrot! Kurs w rejon katastrofy!
– Nie! – huknął Stary. – Co pan sobie wyobraża! Był alarm lotniczy!
– Tam mogą być rozbitkowie.
– Samolot może wrócić!
– Nie słyszałem żadnego samolotu – powiedział Reinhardt, patrząc kapitanowi prosto w oczy. – Nie było też namiaru.
– Powiedziałem: nie!
– Proszę zostać pod wodą – odezwał się sucho Wiesmann. – Wiem, że uważa nas pan za pasażerów, ale zapewniam, pański kapitan wyprowadzi pana z błędu. Wiem, jak to jest z marynarzami. Chciałby pan powiedzieć, że na morzu mam siedzieć w kajucie, a pan dowiezie mnie na miejsce i że tutaj dowodzi kapitan albo pan w jego imieniu. Myli się pan. Tu chodzi o ostateczne zwycięstwo. Te romantyczne bzdury o morskim obyczaju nie mają zastosowania.
Zbliżył twarz do twarzy Reinhardta i wlepił w niego bladoniebieski, obłąkany wzrok. Pierwszy patrzył spokojnie, a nawet pogodnie, i raptem zaczął się uśmiechać. Najpierw lekko, niewinnie, potem coraz szerzej.
Sternik nieraz odwiedzał w towarzystwie Reinhardta rozmaite knajpy od Marsylii po Gdańsk, więc doskonale wiedział, co ten uśmiech znaczy. Chwycił oficera za ramię i unieruchomił mu rękę.
– Panie Pierwszy, pan usiądzie – powiedział, odgradzając go od Wiesmanna.
– Nie wynurzy się pan – oznajmił Wiesmann. – Natomiast wyznaczy pan kurs do tego miejsca. – Podał mu kartkę z zakodowanymi współrzędnymi, które można było znaleźć tylko na mapach Dowództwa Okrętów Podwodnych.
 
* * *
 
– Po pierwsze, była tylko jedna eksplozja – mówił Reinhardt, niemal nie otwierając ust. Oparty o mapy na stole nakresowym uważnie przesuwał liniał. – Nie było serii bomb, tylko pojedyncza eksplozja, po której dziesięciotysięcznik zatonął w ciągu pięciu minut.
– Statek idący pod szwedzką banderą, zaznaczam – powiedział Drugi, gryząc jabłko.
– Mniejsza o banderę. Stary okrzyknął alarm. I natychmiast poszliśmy pod wodę. A „Oxfolt” milczał. Przecież tam była cała wystawa techniki przeciwlotniczej. Daleki horyzont obserwacji, radiolokatory, namierniki i nie zauważyli samolotu? Nie było namiaru radiolokacyjnego, nie było słychać silnika, żadnej strzelaniny. A pół minuty później trafienie. Do tego patrzyłem na naszych gości. Żadnej paniki. Alarmowe zanurzenie w momencie, kiedy wchodzą na pokład, i „nadepnął mi pan na nogę”? A statek tonął raptem kilka minut. Tak idą na dno tylko niszczyciele. I to o ile płyną pełną parą i dostaną torpedę w dziób. Owszem. Ale nie frachtowiec stojący w dryfie. Przecież to jest wanna.
– Co pan sugeruje?
– Że „Oxfolt” został wysadzony w powietrze.
Znalazł drugi namiar i zrobił malutki krzyżyk ołówkiem, po czym wyznaczył kurs.
– Dokąd płyniemy?
– Donikąd. Dwieście mil na północ od Islandii. W miejsce, w którym nie ma kompletnie nic.
– Powinien pan złożyć raport. Tak czy inaczej. Dönitz nie przepada za Abwehrą.
Reinhardt przygryzł tylko cybuch pustej fajki i pokręcił głową.
– Stary pokazał mi papiery. To są rozkazy z Kancelarii Rzeszy, panie Wichtelmann, a nie żadna Abwehra. I niech pan zgadnie, kto je podpisał. Ta banda błaznów dostała okręt w prezencie. Jeżeli każą panu wsadzić sobie strusie pióra w zadek i tańczyć na stole nawigacyjnym albo wystrzelić się z torpedą, będę mógł tylko rozłożyć ręce. Sternik! Kurs sto osiemdziesiąt! Za dwadzieścia minut wyjść na peryskopową.
 
* * *
 
Przed zamkniętą grodzią przedziału dziobowego stał wartownik. Jeden z czterech blondynów, których zaczęto uważać już za czworaczki. Stał w rozkroku, w swoim czarnym mundurze, z MP40 przewieszonym przez pierś i w błyszczącym, pokrytym chromem hełmie, w którym wyglądał jak strażak. Stał i patrzył przed siebie przymrużonymi oczami, zupełnie jakby pilnował Reichstagu.
Natknąwszy się na niego po raz pierwszy, Reinhardt zbaraniał. Jedyną sztuką broni osobistej na pokładzie był do tej pory pistolet zamknięty w szafce dowódcy. Nawet nie chciało mu się wyobrażać sobie skutków, jakie miałoby strzelanie wewnątrz okrętu z szybkostrzelnej armaty wiszącej na piersi wartownika.
– Poza tym grodzie muszą być otwarte – tłumaczył Wiesmannowi delikatnie, takim tonem, jakim rozmawia się z wariatem. – Chodzi o przepływ powietrza. To jest okręt podwodny. Nie można otworzyć okien. W razie alarmu musi być dostęp do sekcji dziobowej. Do tego tam jest druga toaleta i umywalnia. Nie możecie jej tak po prostu zablokować.
– Zgoda, Hen Oberleutnant. Drzwi zostaną otwarte, a wartownik będzie stał wewnątrz przedziału. Ale niech załoga nie wchodzi tam bez potrzeby. Proszę mi powiedzieć, Herr Reinhardt, to jest imię czy nazwisko?
– W moim przypadku nazwisko. Nazywam się Udo Reinhardt.
– Bardzo ciekawe... Skoro już o tym mówimy, pani Ewa skarżyła się na marynarzy.
Reinhardt uniósł brwi.
– Tak?
– Chodzi o atmosferę... Szczerze mówiąc, ja też spodziewałem się, że jest tutaj więcej żołnierskiej postawy. Więcej patriotyzmu. Tymczasem marynarze rozmawiają wyłącznie o jedzeniu i o... spółkowaniu. I te wulgarne żarty... Żołnierze aryjscy nie powinni się tak zachowywać. Nie widać w nich poczucia misji. No i ten brak higieny. Czy tak wyglądają Niemcy?
– Spodziewał się pan błędnych rycerzy, Wiesmann? Może psalmów? A może pelargonii w luku torpedowym i gipsowego krasnala na pomoście? – Reinhardt poczuł, że chce stąd wyjść. Chociażby na kiosk. A najlepiej wysiąść. – To po prostu marynarze. I to marynarze floty podwodnej. Od chwili wyjścia z portu wszyscy na nich polują. Może ich zabić najgłupsza awaria. Większość okrętów nie wraca już z pierwszego rejsu. A dla tego okrętu to jest pierwszy rejs i oni dobrze o tym wiedzą. W tej chwili w całej flocie jest może ze stu ludzi, którzy przeżyli na U-Bootach dłużej niż trzy lata.
– A jednak...
– A jednak – powtórzył Reinhardt z naciskiem – Wiesmann, to są młodzi chłopcy. Większość nie ma jeszcze osiemnastu lat. A pańska przyjaciółka wcale miło spędza czas tam w dziobie. Łatwo zauważyć, że jest śpiewaczką, bo słychać ją aż w maszynowni. Jak panu się zdaje, jaki to może mieć wpływ na morale czterdziestu młodych mężczyzn, którzy od tygodni nie widzieli kobiety?
Wiesmann zrobił się purpurowy na twarzy.
– Ja sobie wypraszam...!
– A wypraszaj pan sobie – warknął Reinhardt. – Ale nie zawracaj mi pan głowy bzdurami!
 
* * *
 
Kolejnego dnia rejsu goście rozpanoszyli się po całym statku. Ewa Loewengang z własnej inicjatywy postanowiła poprawić morale załogi i umilała im czas, śpiewając wybrane arie z Wagnera przez radiowęzeł. Wiesmann i Vordinger siedzieli w centrali, co gorsza, w towarzystwie Starego.
To chyba nastąpiło właśnie wtedy.
Potem wielokrotnie Reinhardt usiłował sobie uświadomić, kiedy świat oszalał. Uchwycić ten moment, kiedy rejs zamienił się koszmar wariata. Gdy tamci weszli na pokład? Później?
Ale to chyba była ta chwila, gdy zaczęli rzucać kości wróżebne na stole nakresowym w centrali.
Zrazu myślał, że to jakaś gra. Coś w rodzaju mah-jonga. Rozsypali po mapach garść płaskich rzecznych otoczaków z wymalowanymi zygzakowatymi znaczkami. Otworzył już usta, by poprosić ich o przeniesienie się z tym do mesy, „bo to jednak jest pomost bojowy okrętu podwodnego, panowie”. Ale usłyszał nieprzytomne: „Raidho... Mannaz... Jera... w domu Asgardu...”.
– Skuld – odpowiedział na to Vordinger. – Kenaz... Perthro. Tak. Przyszłość jest jasna. Zamierzenia oczywiste. – Spojrzał na Reinhardta i wskazał palcem przypadkowy punkt na mapie. – Tu. Kiedy tu możemy być?
– Za godzinę, podejrzewam – powiedział Pierwszy.
– Niech pan każe tam wynurzyć.
Reinhardt spojrzał przeciągle na kapitana.
– Słyszał pan, Reinhardt – warknął Stary.
– Proszę uprzejmie – odparł Reinhardt. – Według rozkazu.
 
* * *
 
W rzeczywistości znaleźli się w tym punkcie prawie dwie godziny później. Reinhardt kazał wystawić najpierw peryskop, wynurzyć kiosk i wreszcie z ulgą wyszedł na pomost, rozpalając fajkę już na schodkach zejściówki.
Obaj dziwni pasażerowie również wyszli na pomost. Bez ceregieli, nie uprzedzając nikogo, zupełnie jakby wychodzili na balkon u cioci.
Ocean był zupełnie spokojny, nad wodą nisko wisiała gęsta mgła, więc nie trzeba było obawiać się samolotów. Reinhardt oparł się o przedni falochron i całkowicie poświęcił rozkoszom palenia fajki. Pasma oraz smugi mgły snuły się nad wodą, dziób rozcinał niewielkie fale. Nagle Reinhardt, zmarszczywszy brwi, uniósł lornetkę do oczu. Zesztywniał cały, a ściskana w zębach fajka lekko obwisła.
Wpływali na morze trupów.
Najpierw były to pojedyncze sylwetki kołyszące się w kamizelkach ratunkowych jak spławiki albo makabryczne boje. Ludzie bez rąk lub tylko bez palców, o twarzach czarnych od poparzeń i zakrzepłej krwi, czasem wydziobanych do gołej czaszki przez mewy. Kamizelki mieli staroświeckie, z kostek korka zaszytych w żółtym brezencie, takie jakie zdarzały się już tylko na transportowcach. Trupy widać było z obu burt jak okiem sięgnąć. Kołysały się na falach. Tuż pod wodą przy każdym nieboszczyku kłębiły się małe ławice ryb.
Reinhardt przygryzł fajkę i miał już nakazać zanurzenie, ale spojrzał na obu Niemców na pomoście, którzy uśmiechali się radośnie, i dał spokój. Vordinger wyjął z kieszeni płaszcza mały aparat fotograficzny i zaczął robić zdjęcia topielcom.
Skąd ich tylu...? – pomyślał rozpaczliwie oficer. Przecież Tomki przeszukują cały sektor, kiedy tylko stracą statek. Za każdym konwojem idą statki ratownicze. Mają samoloty poszukiwawcze. Skąd ci nieszczęśnicy się wzięli?
Zza kolejnej fali wynurzyło się coś, co wyglądało jak gigantyczna meduza. Dryfujący kilem do góry kawałek szalupy otoczony wianuszkiem rozbitków. Kilku siedziało na łodzi, pozostali unosili się w wodzie zanurzeni do pasa i najwyraźniej żyli.
Gdybym mógł ich zabrać, pomyślał Reinhardt. Gdyby to była cywilizowana wojna, powinienem ich zabrać i odstawić na ląd. Tak to się powinno robić. To musiało się stać niedawno. To musiało być niedawno, bo jeszcze żyją pomimo wyziębienia.
Miał nadzieję, że jego weseli goście nie zobaczą żywych rozbitków, bo gotowi zażądać karabinów maszynowych.
Mylił się. Co dziwniejsze, Wiesmann zareagował okrzykiem: „Tam są!” – zupełnie jakby na kogoś czekał.
– Reinhardt! Proszę podpłynąć do tych ludzi. – Vordinger wyciągnął rękę, a potem zrobił rozbitkom zdjęcie. – Bierzemy ich na pokład.
– Niestety, nie możemy brać rozbitków. To wyraźne rozkazy Kommando der Unterseeboote.
– A ja panu mówię jeszcze raz, że nie podlega pan już Dönitzowi, tylko Thulegesellschaft. I ma pan tylko moje rozkazy. A ja rozkazuję wyłowić tych ludzi.
Reinhardt odpiął mikrofon interkomu, patrząc na Vordingera w osłupieniu. Jego fajka zgasła.
Rozbitków było dziewięciu. Posadzono ich na ażurowym przednim pokładzie, wokół osiemdziesiątki ósemki. Reinhardt kazał wyciągnąć dla nich koce i podać gorącą herbatę. Nie wiedział, jak się zachować. Kręcił się między nowymi pasażerami, patrzył na zapadnięte twarze, włosy posklejane ropą, na usta popękane od soli i pokryte strupami. Wolał utrzymywać się w przekonaniu, że walczy ze statkami. Z wielkimi, sunącymi na horyzoncie lewiatanami, o skórze z nitowanej blachy. Widok dygocących rozbitków był nie do zniesienia. Tak łatwo może podzielić ich los. Dryfować potem po oceanie i konać powoli dzień po dniu, wisząc w tych sparciałych korkach nad otchłanią. Nie umiał spojrzeć im w twarze.
– What ship? – zapytał wreszcie. Bez odpowiedzi. Patrzyli na niego tylko wielkimi, sarnimi oczami.
– „Millehaven Lady”, sir! – odezwał się wreszcie któryś niechętnie.
– Przecież nie mogą leżeć na pokładzie – powiedział Reinhardt. – Musimy się zanurzyć.
– Popłyną w przedziale torpedowym, na samym dziobie – oznajmił Vordinger. – Ścieśnimy się trochę i kilka dni wytrzymamy.
Dlaczego kilka dni? – pomyślał Reinhardt. Co będzie za kilka dni?
Otwarto luk artyleryjski i dwóch z czworaczków w hełmach zagoniło rozbitków pod pokład.
– Jak daleko jeszcze do celu, panie Reinhardt? – zapytał Vordinger.
– Niedaleko – odparł. – O ile chodzi panu o tamte współrzędne na północ od Islandii.
– A wie pan, kiedy będzie jesienna równonoc?
– Równonoc? Za dwa dni.
– Więc niech pan dołoży starań, żebyśmy zdążyli tam wcześniej.
 
* * *
 
– Słyszał pan kiedykolwiek o czymś, co by się nazywało Towarzystwo Thule? – zapytał Reinhardt półgłosem, krojąc chleb.
Czif pokręcił głową.
– Kojarzy mi się to z jakimś klubem gimnastycznym.
– Ja słyszałem – oznajmił drugi oficer. – Moja ciotka jest mianowicie okultystką. Kompletnie szurnięta. Kupowała sobie broszury. Zakon Germanów, Zakon Nowych Templariuszy, Hammerbund i takie tam gówna. Zdaje się, że było tam coś o tym Towarzystwie Thule. Taka aryjska mistyka. Wotan, mity germańskie i tak dalej. Wszędzie u niej w domu leżało pełno tego gówna. Ktoś mi mówił, że GróFaZ się tym specjalnie interesuje. – Zniżył głos do szeptu. – To ma być nowa religia Tysiącletniej Rzeszy. Ponoć poszczególne ofensywy planują magowie i wróżki...
– Cicho, cicho – mruknął Reinhardt. – Bo sobie pan napyta biedy. O tym to już wszyscy słyszeliśmy. Zresztą rzekłbym, że to widać z geniuszu strategicznego, jaki nam się tu prezentuje.
Głośnik zatrzeszczał i popłynęły z niego znane już do obrzydzenia dźwięki Wagnera.
– Jeżeli ta płyta poleci jeszcze raz, zacznę się modlić o bombę głębinową prosto w kiosk – oznajmił czif.
– Wszystko jest lepsze od śpiewu tej szlampy.
– Ale nie sądziłem, że zatęsknię do marszów puszczanych przez Starego.
– Za dwa dni staniemy na środku Morza Północnego, na współrzędnych, które pokazali. Ciekawe, co dalej. Wysiądą?
– Załadowali cztery gumowe łodzie. Te duże. Może wysiądą.
– I powiosłują na biegun?
 
* * *
 
– Jesteśmy w miejscu, które pan wskazał – powiedział Reinhardt.
– Doskonale. Kiedy jest równonoc?
– Dzisiaj.
– Świetnie, proszę wynurzyć i wyłączyć motory. – Vordinger sięgnął do swojego skórzanego woreczka i wyjął pięć kamieni, które ułożył na mapie. – Doskonale... Gdyby tylko mógł pan zdać sobie sprawę z wagi sytuacji. Za chwilę wygramy wojnę, panie Reinhardt. Pański okręt i my. Nie samoloty tego grubego błazna, nie Himmler, nie czołgi dywizji Großdeutschland. Nie żadna Wunderwaffe. Tylko my, przy niewielkim pana udziale. W tej chwili dzieje się historia.
Wyglądał na podekscytowanego, głos mu się łamał i trzęsły ręce. Poklepał oficera po ramieniu, po czym wszedł do centrali.
Przez radiowęzeł powiedział coś w zasadzie podobnego, ale jeszcze bardziej pompatycznie. Motorzyści, „lordowie”, marynarze z centrali i artylerzyści zastygli w swoich podartych podkoszulkach oraz niewiarygodnych swetrach, drapiąc się po głowach albo trzymając w dłoni zatłuszczone karty, i patrzyli tępo w kratki głośników. Przemowę zakończyło wezwanie załogi do trzykrotnego Heil!, a potem Ewa Loewengang zaczęła śpiewać.
Reinhardt miał taką minę, jakby rozbolał go ząb, i odczekał cierpliwie niemal do końca, zanim przełączył mikrofon.
To było najbardziej osłupiałe Heil!, jakie w życiu słyszałem, stwierdził w myślach.
– Szasować – oznajmił sucho. – Do wynurzenia.
– Niech nikt nie wychodzi na pomost – zażądał Wiesmann. – Tylko my, kapitan Ritter i pan.
Właz otworzył się z hukiem przywodzącym na myśl korek od szampana, przez okręt przebiegł podmuch i ciśnienia wyrównały się. Reinhardt wyszedł niespiesznie na pomost, zapalił fajkę. Morze zdążyło się trochę rozhuśtać, wiał ostry wiatr. Mgła opadła, ale wciąż było szaro. Zrobiło się wyraźnie zimniej.
Stojący w dryfie okręt wpadł w dokuczliwy boczny przechył, a potem zaczął odwracać się do wiatru. Fale uderzały o kiosk i łamały się z łomotem na dolnym pokładzie.
Stary milczał, a Reinhardt również nie czuł się w obowiązku podtrzymywać rozmowy. Postawił tylko kołnierz kurtki i wcisnął głębiej czapkę, żeby wiatr jej nie zabrał.
Otworzył się właz załadunkowy i na dolny pokład wyszło najpierw dwóch z czworaczków w swoich lśniących nocnikach na głowie i długich skórzanych płaszczach. Za nimi wyprowadzono trzech rozbitków. Reinhardt chwycił kurczowo za falochron i patrzył szeroko otwartymi oczami, jak z włazu wychodzą Wiesmann i Vordinger, obaj owinięci kosmatymi futrami, w jakichś kretyńskich operetkowych strojach, hełmach z krętymi, imponującymi rogami. Za nimi wygramoliła się Ewa, ubrana równie idiotycznie, w futro spięte na ramionach i pancerz zaopatrzony w złote, błyszczące, ozdobione swastykami miseczki, które kryły imponujące piersi. Jej hełm wieńczyły rozłożone skrzydła, wyglądało to, jakby kaczka usiłowała usiąść diwie na głowie. Potknęła się na rozkołysanym pokładzie i przytrzymała ociekającego wodą relingu. Za Ewą pojawiły się chromowane hełmy pozostałych czworaczków, niczym pokryte lśniącą pleśnią grzyby.
Reinhardt pyknął z fajki i zaśmiał się cichutko przez zęby. Kiedy spojrzał jednak na bosych, obdartych, trzęsących się na kracie pokładu marynarzy, przestało mu być do śmiechu.
Pierwszemu nie podobał się sposób, w jaki ich ustawiono, ślizgających się na pokładzie i czepiających siebie nawzajem. Ani ten, w jakim stanęły czworaczki. Zwłaszcza zaś nie podobał mu się jeden z nich, który odwrócił się tyłem do jeńców i zerkał w górę na kiosk oraz przyglądającego się temu Reinhardta.
Megafon na kolumnie masztu antenowego zatrzeszczał i bluznął oficerowi prosto w ucho dziką, pompatyczną muzyką. Ewa zaczęła śpiewać:
 
Runy otrzymasz i czytelne znaki.
Bardzo wielkie runy,
bardzo mocne runy,
co Olbrzym Śpiewak zabarwiał, a bogowie stworzyli
i boski run Głosiciel rytował.
Odin – Asom, Alfom – Dain,
Dwalin – karłom,
Alswidr – Olbrzymom, a ludzkiemu pokoleniu
ja sam runy kreśliłem.
 
Wiatr przybierał na sile, okręt obrócił się już dziobem do fal i teraz dostał się w łatwiejsze do zniesienia kołysanie wzdłużne. Przebierańcy na dziobie z trudem utrzymywali równowagę, fale obmywały kadłub, syczały im pod nogami.
Vordinger krzyknął coś, na co dwaj z czworaczków chwycili jednego z jeńców pod ręce i zmusili do uklęknięcia. Vordinger wyjął nagle błyszczący miecz z jelcem zawiniętym w spiralę i poderżnął rozbitkowi gardło.
Wiatr gwizdał na sztagu i spychaczu sieci, głośnik ryczał, Ewa śpiewała, a człowiek szarpiący się w ramionach czworaczków wykrwawiał się na pokład i korpus głównego zbiornika balastowego wyraźną ciemną strugą spienionej krwi. Reinhardt widział jego białe stopy dygocące w drgawkach i pulsujący strumień uderzający o blachę jak z ogrodowego węża.
 
Dziewiątą znam: gdy muszę ratować
mą łódź pędzoną po morzu,
wicher uspokoję na fali
i uśpię całą wodę.
 
Reinhardt stał jak skamieniały, blady niczym płótno, i trzymał się kurczowo falochronu. Żołnierz przed nim bez słowa odciągnął suwadło automatu, lekko uniósł lufę.
Z tyłu jego „bracia” zepchnęli z pokładu pierwszą ofiarę i powalili drugiego rozbitka. Nie wierząc własnym oczom, Reinhardt patrzył, jak marynarz pogrąża się w spienionej szmaragdowej wodzie, a wokół niego rozlewa się ciemna plama wyglądająca jak dym.
– Bastard! Fucken nazi bastard! – wrzasnął trzeci jeniec, ale jeden z blondynów wykonał szybki ruch i uderzył go lufą empi w twarz, po czym przydepnął leżącemu plecy.
 
Jedenastą znam: gdy mam na bój
druhów wieść,
śpiewam w tarczę, a oni siłą naprzód pędzą,
zdrowi do boju
i zdrowi z boju,
żadna ich szkoda nie spotka.
 
Reinhardt stał nieruchomo, aż rzeźnia dobiegła końca. Ewa kilka razy straciła równowagę i zwymiotowała przez reling. Vordinger zebrał część krwi do miski, po czym przytrzymywany za pas przez jednego z czworaczków podszedł do kiosku i zaczął malować na nim takie same zygzakowate znaki, jakie miał na swoich kamieniach.
Reinhardt odwrócił się i odprowadzał wzrokiem trzeciego marynarza, który tonął w pozycji siedzącej, kiedy kątem oka zobaczył błysk metalu. Ritter z nieprzeniknioną, kamienną twarzą belfra chował do kabury swój pistolet. Pistolet z szafki kapitańskiej.
– Teraz proszę płynąć! – krzyknął Vordinger, zadzierając głowę na pomost. – Nie zanurzać okrętu i płynąć dokładnie na północ.
– Poradzi pan sobie z tym, Reinhardt? – wycedził kapitan.
– Jawohl – odparł Reinhardt nieswoim głosem. Bardzo chętnie płynął teraz na powierzchni. Szczerze mówiąc, niczego sobie tak nie życzył jak samolotu RAF-u albo niszczyciela.
 
* * *
 
– Czifie – powiedział półgłosem kwadrans później – niech pan znajdzie wśród swoich skarbów spirytus do konserwacji torped i wleje mi na trzy palce do pustej butelki. Potem proszę dopełnić to sokiem cytrynowym z łyżką miodu i podesłać mi na pomost. Ale niech zwłaszcza doktor nie widzi, co pan robi.
– Co tam się stało?
– Nie chce pan wiedzieć. Egzekucja. Ale szczegóły sobie darujemy. Ten okręt jest we władzy szaleńców.
– Jak cały świat, Herr Oberleutnant. Jeszcze pan się nie zorientował?
Wyszedł na pomost, nakazawszy trzymać kurs na północ, i został tam, oparty przedramionami o falochron, pykając z fajki i pociągając ze swojej butelki. Tylko morze było uczciwe. Okrutne, ale szczere i uczciwe, takie jak zawsze. Reinhardt patrzył na fale i od czasu do czasu przepatrywał horyzont. A potem opuszczał lornetkę na pierś i pociągał łyk.
– No dalej, boys – mruknął. – Akurat kiedy jesteście potrzebni, to was nie ma. Dalej. Jestem tu. Jak na patelni. Możecie załatwić oceaniczny XXI. Wilka Atlantyku.
Ale horyzont był pusty. Ani nisko lecącego hudsona, ani przysadzistego halifaksa, ani prującego fale rekiniego dzioba niszczyciela. Nic.
Pomyślał, że skoro ma pełne zbiorniki ropy, mógłby właściwie uciec. Uciec od tego kretyńskiego świata, od nawiedzonych dyktatorów, aroganckich premierów, zdurniałych generałów i ich parszywej wojny. Zostać zwyczajnym piratem. Wywiesić Jolly Rogera na maszcie antenowym i płynąć, gdzie mu się podoba. Na Karaiby albo na Kubę. Miał sześć torped i mnóstwo amunicji. Mógłby łatwo sterroryzować niewielki port i zażądać paliwa lub żywności. Mógłby zresztą rabować frachtowce, zamiast je bezmyślnie zatapiać. Miał okręt o największej dzielności morskiej, jaki kiedykolwiek skonstruowano. W zanurzeniu mógł drwić sobie z najcięższych sztormów i płynąć choćby na koniec świata. Kto by go zatrzymał?
– Niemiecki Nemo się znalazł – mruknął pod nosem, ale pomysł mu się podobał. Właściwie dlaczego nie? Co miał do stracenia? Trzeba by tylko utopić Starego i tę bandę popaprańców, która panoszyła się na jego okręcie, i – hulaj dusza! Przecież to dużo rozsądniejsze, niż dać się zatopić w kretyńskiej, przegranej wojnie.
Kiedyś, na początku, wydawało mu się, że wie, o co walczy. Mieli odzyskać utraconą godność, odebrać siłą to, co im się należało, a przy okazji podpalić stęchły świat i zbudować na zgliszczach coś lepszego i sensowniejszego. W oparciu o logiczną niemiecką cywilizację. O Schillera, Junga, Plancka, Heideggera. Jednak od dawna nic z tych planów nie zostało. Doskonale rozumiał, że to były jakieś romantyczne bzdury. Owszem, udało się spalić i zniszczyć bardzo wiele, ale niczego nie budowano. A jeśli już, to na pewno nic lepszego od tego, co zostało zniszczone, lecz spotworniałe i bezsensowne jak rak. Teraz, jak wszyscy, był już jedynie wykonawcą rozkazów oszalałej machiny, której nikt nie umiał zatrzymać. Czuł się już tylko zbrukany i wykorzystany.
Pomost drżał od wibracji, dziób ciął fale, okręt płynął na północ. Reinhardt patrzył na wodę, na niebo i starał się o niczym nie myśleć.
Najpierw sądził, że odblask, który widzi na kursie, to płonący tankowiec. Potem, kiedy podpłynął bliżej, uznał, że zorza polarna. Jednak tęczowe lśnienia, zamiast pozostać na horyzoncie, przybliżyły się i rozlały po obu burtach. Reinhardt zgłupiał. Niebo i woda mieniły się różnokolorowymi blaskami, które rzucały plamy wielobarwnego światła na pomost, kadłub okrętu i na bladą, osłupiałą twarz oficera. Wszystko to przelewało się wokół niego barwami od królewskiej purpury i fioletu po ciepłą czerwień. Podniósł twarz i patrzył oniemiały. Nie miał pojęcia, co to, ale było piękne. Dopłynąłem do krańca tęczy? – pomyślał z zachwytem. Dogoniłem zorzę polarną? Kraniec horyzontu? Właz uchylił się i ukazała się twarz Wiesmanna.
– Proszę meldować, kiedy zobaczy pan coś dziwnego.
– Właśnie teraz widzę – warknął Reinhardt. Właz odskoczył.
– Co?! Dlaczego pan nic... To niesamowite! To Bifrost! – Schował się na chwilę i słychać było, jak wrzeszczy do centrali: „Dopłynęliśmy! Płyniemy Tęczowym Mostem! Udało się! To już Bifrost! Cudownie!”.
– Proszę trzymać kurs! – krzyczał ktoś na sternika. – Proszę nie zboczyć nawet o milimetr!
Na pomoście zrobiło się ciasno. Obaj okultyści tańczyli i klepali się po plecach, załoga pokładowa w osłupieniu gapiła się w utkane z różnobarwnego światła draperie wijące się wokół okrętu, tylko Reinhardt czuł się tak, jakby coś mu ukradziono.
Zjawisko, które Wiesmann nazwał „tęczowym mostem”, przypominało raczej tunel i utrzymywało się jeszcze przez pół godziny.
Potem zostało jakoś z tyłu i rozwiało się. Okręt płynął przez noc. Reinhardt zmarzł w końcu na kość i uświadomił sobie, że nie może zamieszkać na stałe na pomoście. Wyznaczył wachty i zszedł pod pokład.
Podano świąteczną kolację. Stół nakryty obrusem, pekelflajsz z puszki w kapuście, świeży chleb i pikle. Kapitan świętował na szczęście w przedziale dziobowym razem z gośćmi. Reinhardt jadł, patrząc w talerz, i walczył z wszechogarniającą chęcią upicia się. Ale tak porządnie. Bez żadnej taryfy ulgowej.
– Okazja na namiar według gwiazd! – krzyknął ktoś z pomostu.
– Zjedz pan najpierw spokojnie – oznajmił Reinhardt, widząc, że drugi oficer już na stojąco zgarnia ostatni kawałek mięsa z talerza i napycha usta kapustą. – O co ten gwałt?
Postanowił zaszyć się w swojej kajutce i spokojnie osuszyć piersiówkę martella, którą podarowali mu w czasie kolacji na „Oxfolcie”. Drugi oficer z sekstantem pod pachą wgramolił się po drabince do centrali i zniknął, przez cały czas żując.
– Nie wie pan, co teraz? – zapytał czif.
– Nie wiem. Dopłynęliśmy, gdzie chcieli, widzieliśmy dziwną zorzę, a teraz kazali trzymać kurs na północ. To znaczy, że za parę dni dopłyniemy do granicy pływającego lodu. Dalej i tak się nie da. Możemy wtedy odśpiewać Deutschland über alles i wracać do domu.
– Pan pierwszy oficer proszony na pomost!
Reinhardt z westchnieniem zgarnął swoją ciężką kurtkę ze skrzyni z mapami.
– O co chodzi?
– Lepiej niech pan sam zobaczy!
– Panie Wichtelmann, to nie są imieniny u cioci, tylko okręt podwodny! Czy muszę pana uczyć, co musi zawierać meldunek? Co to za zgadywanki?
– Tak jest, Herr Oberleutnant. Melduję posłusznie, że pomiar nawigacyjny jest niemożliwy z powodu braku znanych gwiazdozbiorów!
– Pan jest pijany, panie Drugi, czy stroi pan sobie żarty?
– Chciałbym, Herr Oberleutnant!
Reinhardt wyszedł na pomost i zamarł z zadartą do góry głową. Wszyscy stojący tam marynarze milczeli i również patrzyli w niebo.
Gwiazdy były wielkie, kolorowe i w zupełnie innych miejscach. Niektóre wyraźnie przesuwały się płynnym ruchem, zakreślając jakieś niemożliwe, kręte linie.
Patrzyli tak długo i długo milczeli.
– Proszę zapisać w dzienniku, panie Drugi – odezwał się Reinhardt. – Pomiar gwiazd niemożliwy z powodu braku widoczności. Nie widzieliśmy tego, panowie. Nie wiem, co to jest, ale nie widzieliśmy tego.
– Ale... to jest... niebo, panie Pierwszy – wyjąkał któryś z rozpaczą. – Co za szajs!
– Też nic nie rozumiem. To jakieś złudzenie optyczne i tyle. Coś jak fatamorgana. Proszę trzymać wachtę. Nie zwracajcie na to uwagi. Zmianie powiedzcie od razu, że to złudzenie charakterystyczne dla okolic polarnych. Proszę odznaczyć pozycję ze zliczenia.
 
* * *
 
Ląd pojawił się następnego dnia po śniadaniu, akurat kiedy Reinhardt stał pod prysznicem i szorował się mydłem do morskiej wody. Oczywiście nie miało prawa być tu żadnego lądu. Poprzednia pozycja, którą osiągnęli wczoraj, miała normalny namiar. Był to punkt pośrodku niczego, po czym płynęli dokładnie na północ.
– Co jest, Donnerwetter?! – warczał, szamocąc się ze spodniami. – Grenlandia czy co?! Panie Wichtelmann, co to za nawigacja?! Skąd tu ląd?! Gdzie my jesteśmy?
– Nie wiem, panie Pierwszy. Nic nie rozumiem.
Kiedy wyszedł na pomost, byli już z kilometr od brzegu. Ląd był bury, skalisty, ale wcale nie pokryty śniegiem ani lodem. Rosła tam trawa i drzewa, w oddali widać było wzgórza i ciągnące się jak okiem sięgnąć wysokie mury, przypominające wypolerowany metal. A gdzieś w oddali wznosiło się gigantyczne drzewo. Tak monstrualne, że Reinhardt uznał je za kolejne złudzenie optyczne albo formację chmur. Tytaniczny pień przykryty niebieskawą mgiełką wbijał się w niebo, a korona nikła w chmurach. Wyglądało jak odległy szczyt górski.
– Nadal pan nie wie, co to jest, panie Reinhardt? – zapytał Wiesmann, szczerząc krokodyle zęby – A może pan sprawdzi na swoich mapach?
– A może pan mi powie?
– Chętnie. Bo teraz nie będzie pan mógł drwić. To Asaheim. Kraina Asów. Germańskich bogów. Ta olbrzymia, lśniąca budowla, którą pan tam widzi, to Walhalla. Dwór Wotana, gdzie zmarli wojownicy szykują się do ostatecznej bitwy. Do ostatecznej bitwy, panie Reinhardt. A my poprowadzimy ich na tę bitwę. To jak, wierzy pan już? Czy zobaczyć to jeszcze za mało?
Reinhardt milczał, stojąc z ręcznikiem w ręku i patrząc na ląd przed dziobem.
Na przednim pokładzie krzątali się marynarze nadmuchujący przewodem podłączonym do okrętowej sprężarki pokaźne czarne łodzie pneumatyczne. Dwie z nich były już gotowe i leżały na pokładzie jak stłoczone na plaży foki.
– Po co to panu?
– Schodzimy na ląd, a co pan myśli? Porozumieć się z Wotanem i przekazać mu zaproszenie od Największego Wodza Wszech Czasów. Zaproszenie do ostatecznej bitwy. Na tym polega nasza misja. Sprowadzimy największego germańskiego boga i jego wojowników. Jak pan sądzi, jaki to będzie miało wpływ na przebieg wojny? Czy tamci zdołają ściągnąć swojego ściętego krzywą szablą Arabka, żeby im pomógł? Bóg jest z nami, Reinhardt. I to nie byle jaki bóg. Sigfödr – Ojciec Zwycięstw, Wotan – Szalony, Ojciec Poległych. Nie jakiś rabin od nadstawiania drugiego policzka.
Reinhardt zapalił fajkę i patrzył zupełnie spokojnie. Otaczający go obłęd osiągnął rozmiary, wobec których każda reakcja była już bez sensu. Pozostawał tylko stoicyzm.
– Kuk, proszę o kawę i kanapki na pomost! – zawołał.
Okazało się, że na ląd schodzą obaj mistycy w swoich absurdalnych strojach operetkowych rycerzy, Ewa przebrana za Walkirię, czworaczki, pozostali rozbitkowie i kapitan. W specjalnie na tę okazję wypastowanym płaszczu i butach, z białym szalikiem i wyszorowanym Krzyżem Rycerskim na szyi. A do tego jeszcze czterech wybranych marynarzy do pomocy.
– Schodzę na ląd – oznajmił Ritter. – Przejmie pan na ten czas dowodzenie, Reinhardt. Proszę kazać podejść jak najbliżej do brzegu.
– Sternik, podejście do brzegu, na echosondzie – zawołał Reinhardt.
Wpłynęli do niewielkiej zatoczki i stanęli niecałe pięćdziesiąt metrów od kamienistej plaży. Dalej nie dało się już dopłynąć, bo dno usiane było skałami. Reinhardt kazał rzucić dziobową kotwicę.
– Ojej... To jeszcze się używa czegoś takiego? Słyszałam, że kotwice to były na takich starych statkach – zawołała Ewa.
Reinhardt spojrzał na nią spod daszka i napił się kawy z kubka.
Łodzie napompowano i pierwszą z nich zaopatrzono w dostawny zaburtowy silnik. Kawalkada połączonych pontonów odbyła całą podróż tam i z powrotem trzykrotnie, wożąc ludzi, w tym związanych długą cumą rozbitków, skrzynie i worki.
– Niech pan mówi, co tam się dzieje, panie Pierwszy – poprosił Fanghorst.
– Kazali rozbitkom siedzieć na plaży. Teraz wypakowują worki. – Reinhardt ugryzł kanapkę i ponownie uniósł lornetkę do oczu.
Na brzegu Wiesmann wskazał uschnięte drzewo stojące opodal i ustawiono wokół niego krąg masztów ze zwieszającymi się czerwonymi proporcami opatrzonymi czarnymi znakami: swastyką i kanciastymi runami. Pomiędzy flagami marynarze wetknęli w ziemię metalowe pochodnie. Widać było, jak mat Zemke obchodzi je, przypalając zapalniczką końcówki podobne do suchego spirytusu.
– Będzie chyba marsz z pochodniami – komentował Reinhardt. – Do kupy w czternaście osób niezbyt imponujący, ale zawsze. Nie wiem tylko, czy będą maszerować po wyspie, czy wokół tego drzewa.
– A mają tam bębny?
– Nie widać.
– Ale! To jak: bez bębnów?
– Za to mają portret GröFaZa. Ustawiają go na jakichś sztalugach.
Śpiew Ewy Loewengang docierał jednak na okręt mimo wiatru i odległości. Wykonywała arie z zaangażowaniem, robiąc komicznie egzaltowane miny, wiatr szarpał proporcami, a pochodnie kopciły czarnym dymem.
Rozbitkowie siedzieli rzędem twarzami do morza, pilnowani przez jednego z czworaczków z pistoletem maszynowym przewieszonym przez pierś.
Po kilku minutach dwóch blondwłosych żołnierzy zeszło na plażę, zabrało jednego z jeńców i trzymając pod ręce, powlokło w stronę drzewa.
– Himmelherrgott – wyjąkał po chwili Reinhardt. – Wieszają ich. Wieszają rozbitków.
– Odyna nazywali „ojcem powieszonych”, panie Oberleutnant. Oni składają ich w ofierze – powiedział ktoś martwym głosem.
– Skąd to wiecie?
– Ja jestem w połowie Duńczyk, Herr Oberleutnant. Słyszałem bajdy o starych bogach od babci. Jestem Obermatrose Frenssen.
Na pokręconych i uschłych konarach drzewa szarpało się i dygotało w drgawkach sześciu niedoszłych topielców, a obaj mistycy obeszli drzewo, przebijając każdego skazańca włócznią z kutym, wąskim grotem.
Reinhardt opuścił lornetkę i pokręcił głową.
– To jest obłęd. Normalny obłęd. Scheiße! Wiedziałem! Zamordowali tych ludzi!
Odpiął mikrofon od kolumny radionamiernika.
– Uwaga, załoga! Obsadzić działa pokładowe!
– Co pan robi?
– Nie podoba mi się ta okolica – wycedził Reinhardt.
Tupot butów artylerzystów i ich sprawne, celowe ruchy, kiedy ustawiali oerlikony i zakładali bębny amunicyjne, wydawały mu się jakoś kojące. Miał ogromną ochotę otworzyć ogień w grupkę na brzegu, ale nie był pewien, czy artylerzyści go posłuchają. Działa wyjechały ze swoich komór, patrzył, jak opuszczają się podwójnie sprzężone lufy oerlikonów w wieżyczkach. W jarzmie w tylnej części pomostu ustawiono już cekaemy.
– Mimo wszystko niech pan się zastanowi – mruknął drugi oficer.
– Stoimy przy nieznanej wyspie, na terenie kontrolowanym przez lotnictwo nieprzyjaciela. Nad czym tu się zastanawiać?
Nie zauważył, kto wrzasnął. Co najmniej kilku ludzi równocześnie i był to krzyk autentycznego, nagłego przerażenia.
– Co się dzieje! – huknął Reinhardt. – Bez histerii mi tutaj!
– Tam... Na brzegu...
Na brzegu pojawił się jeździec. Brodaty, z włócznią w ręku. I mimo że siedział w siodle, nie mogli nie zauważyć, że miał przynajmniej ze cztery metry wysokości. Ale nie chodziło tylko o wzrost. Koń, na którym siedział wojownik, miał pod brzuchem istną plątaninę nóg. Na ramieniu olbrzyma siedział kruk wielkości kondora, nad jego głową unosił się drugi taki sam ptak.
Reinhardt ugryzł kanapkę.
– Pytam namiar radiolokacyjny – krzyknął do centrali. – Obiekt na brzegu, kierunek trzysta czterdzieści!
– Potwierdzam, nieruchomy obiekt na brzegu – usłyszał w odpowiedzi.
– Przynajmniej coś rzeczywiście tam jest.
Frenssen skulił się z jakimś dziwnym skowytem i zjechał po ścianie falochronu, po czym zwinął się w kłębek na pokładzie.
– Co to znaczy! W tej chwili weźcie się w garść, marynarzu! – wrzasnął Reinhardt.
Drugi chwycił Frenssena za ramię i szarpnięciem postawił na nogi. Ten usiłował stać na baczność, ale kolana uginały się pod nim i przebiegały go fale drgawek. Reinhardt patrzył na Frenssena z obrzydzeniem.
– T-to jest Odyn... – wybełkotał marynarz. – Na ośmionogim koniu... S-Sleipnirze...
– Klawo – wycedził Reinhardt. – Uspokój się, człowieku, albo staniesz do raportu!
Wychylił się przez falochron do obsady działek.
– Załoga do strzału!
– Gotów!
– Chce pan strzelać do boga? – zapytał niepewnie Wichtelmann.
– Czy ten dziadek z dzidą, jeżdżący wierzchem na stonodze kojarzy się panu z jakimś bogiem? Poza tym na razie do niczego nie strzelam.
Olbrzym zeskoczył z konia i podszedł kilka kroków w kierunku drzewa. Zmarszczył brwi, patrząc na wisielców, na płonące pochodnie i łopocące flagi. Całe towarzystwo – obaj mistycy, śpiewaczka, czworaczki, a także kapitan – padło na kolana i biło mu pokłony, unosząc ramiona. Wyglądało to groteskowo nawet z daleka i przez lornetkę.
W końcu Wiesmann wstał, ostrożnie podszedł do olbrzyma wspartego na swojej włóczni, tłumacząc coś i gestykulując. Była to niewątpliwie płomienna przemowa, pełna okrzyków oraz dramatycznych gestów.
Odyn wycedził coś z nieszczególnie przyjaznym wyrazem twarzy. A potem wydał z siebie wściekły ryk. Nie jakiś nieartykułowany wrzask – było to zdanie, ale wykrzyczane przez niewątpliwie rozwścieczonego osobnika. Jego głos był przerażający, przeniknął wibracjami okręt, pokrył zmarszczkami fal wodę w zatoce. Wszyscy chwycili się za uszy i skulili na pokładzie lub za falochronem. Ludzie na plaży zwalili się na plecy, jak odrzuceni podmuchem eksplozji. Olbrzym wyciągnął włócznię, wskazując niebo, następnie uderzył nią w ziemię. Ziemia pokryła się pęknięciami, w stronę okrętu popłynęło kilka sporych fal.
– Frenssen, tłumaczyć – krzyknął Reinhardt. – Rozumiecie coś z tego, co on gada?
– Ogłuszył mnie – jęknął marynarz.
– Na dół, do stanowiska akustyka. Ścisz na słuchawkach, może coś zrozumiesz przez wodę. Zawsze trochę tłumi.
– On dziwnie mówi, to niezupełnie po duńsku, rozumiem tylko pojedyncze słowa – meldował Frenssen z centrali. – Coś... że idź do szronowych... czy lodowych olbrzymów... Coś o tchórzostwie i wojowaniu z babami i dziećmi... Wieczny mrok czy lód, nie rozumiem, szaleństwo... Czas szaleństwa i zamieć... Wilki... nie. Tego nie rozumiem.
Leżący w piachu Wiesmann przekręcił się na brzuch i podczołgał do Odyna, rogaty hełm spadł mu z głowy, potoczył się po piasku. Olbrzymi starzec przykucnął, wysunął przed siebie dłoń i położył Wiesmannowi na głowie takim gestem, jakim dorosły mężczyzna mógłby chcieć zmierzwić włosy dwuletniego dziecka. A potem zacisnął palce na czaszce mistyka i mimochodem skręcił mu kark.
Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Towarzystwo na brzegu wpadło w panikę. Odyn uniósł włócznię i w ułamku sekundy jednym ciosem przybił do pnia dwóch z czworaczków. Natychmiast wyjął miecz długości sporego dyszla i zamachnąwszy się, przeciął wpół kolejnego razem z jego skórzanym płaszczem i kołyszącym się na gałęzi wisielcem. Po czym wpadł pomiędzy biegających panicznie i przewracających się o proporce ludzi. Odrąbana głowa Vordingera przeleciała nad okrętem i plusnęła w wodę zatoki. Marynarze na pomoście w osłupieniu odprowadzili ją wzrokiem.
– Dla ciebie kozi mocz, a nie miód Walhalli – tłumaczył z dołu Frenssen monotonnym głosem. – Runę Thurs ci rytuję, czy rysuję... I trzy... znaki... ogień... śmierć i rzeka ostrzy... Coś o wężach... Tego nie rozumiem.
– Oerlikon, do strzału na wprost – wyrąbał Reinhardt. – Krótkimi seriami, cel na optycznej, szykuj się.
– Nie ryzykowałbym – zasugerował Wichtelmann.
– Tam są nasi marynarze – odpowiedział Reinhardt i uniósł rękę, otwierając usta do komendy.
Olbrzym też wyciągnął rękę. Włócznia wyskoczyła z pnia i wróciła do dłoni boga, uwalniając oba ciała, które runęły na ziemię. Obróciwszy ją ostrzem w dół, narysował coś na piasku i w tym momencie cały brzeg stanął w ogniu. Ogarnął go huczący pomarańczowy płomień, jaki Reinhardt widywał dotąd jedynie na pokładach trafionych zbiornikowców. Znowu przykucnęli za falochronem, chroniąc twarze przed uderzeniem gorąca. Na brzegu rozległ się przeraźliwy chóralny wrzask płonących ludzi.
 
 
 
 
Trwało to kilka sekund, a kiedy wyjrzeli zza osłony, brzeg był pusty. Nadal rosła tam trawa, nadal łopotały proporce, a jedynym śladem pożaru były niewielkie sterty jasnego popiołu, wysypujące się z leżących na ziemi nietkniętych ubrań. Odyn zniknął.
Milczeli oniemiali, stojąc na pomoście, ale nic więcej się nie wydarzyło. Tylko wiatr kołysał pustymi pętlami zwisającymi z konarów.
– Panie Wichtelmann – głos Reinhardta przerwał grobową ciszę – proszę zapisać w dzienniku pod dzisiejszą datą: „Godzina ósma rano, przybicie do nieoznaczonej na mapie wyspy w rejonie Islandii”, tu poda pan współrzędne ze zliczenia, „pasażerowie specjalni wraz z kapitanem Ritterem schodzą na ląd w celu przeprowadzenia swojej misji. Dowodzenie okrętem przejmuje Udo Reinhardt, pierwszy oficer. Godzina ósma trzydzieści pięć, atak lotniczy na brzegu, odpowiedź ogniem artylerii pokładowej, wszyscy uczestnicy desantu zabici w wyniku eksplozji bomby fosforowej, na okręcie bez strat. Jako najwyższy stopniem na zasadzie prawa wojennego przejmuję tymczasowe dowodzenie. Zarządzam powrót okrętu w rejon bazowania. Udo Reinhardt. ULF”. Sporządzi pan szyfrogram tej samej treści, tylko doda pan, że czekam na rozkazy, i nada pan do dowództwa. Co pan tak patrzy? Nie nauczyli pana, że w komunikatach dla dowództwa floty należy unikać wspominania o syrenach i krasnoludkach? Wolałby pan: pasażerowie wraz z kapitanem schodzą na ląd w celu dokonania krwawej ofiary i wzbudzają gniew germańskiego boga, przypuszczalnie nazwiskiem Wotan lub Odyn, po czym giną porażeni jego ognistym oddechem?
– Nadam ten radiogram – powiedział Wichtelmann, schodząc do centrali.
– Proszę nakazać przygotowanie tratwy ratunkowej, jeżeli jakaś została, i dać mi jednego marynarza. Schodzę na ląd.
– Ale, panie Pierwszy...
– Może ktoś przeżył. Panie Wichtelmann, przejmuje pan dowodzenie. Proszę nas osłaniać.
Wrócili dziesięć minut później w dwa pontony, przywożąc trzy ocalałe empi i ładownice z magazynkami, Reinhardt odnalazł jeszcze pas z kapitańskim pistoletem. Zabrali też dwie nieotwarte jeszcze skrzynie.
– Jak pan sądzi, co tam jest? – zapytał drugi.
– Nie wiem, ale są zapieczętowane. Coś mi mówi, że lepiej zabrać to z powrotem. Pod pokład z tym. Do komory torpedowej. Z łodzi spuścić powietrze. Rwać kotwicę i cała wstecz. Wynosimy się stąd.
 
* * *
 
– Herr Kaleu... To od załogi. My... znaczy w naszym imieniu, chcielibyśmy... – Bosman trzymał w ręku starą czapkę Reinhardta, która zapodziała mu się natychmiast po odbiciu od wyspy. Teraz patrzył znad stołu nakresowego, unosząc brwi. Czapka została oczyszczona, pozrywane i rozplecione hafty naprawiono złotym bajorkiem, a denko obszyto nowym białym pokrowcem. Czapka dowódcy okrętu.
– Bosmanie... – powiedział powoli Reinhardt. – To bardzo miły gest. Doceniam... ale nie dostałem nominacji. To tylko tymczasowe dowództwo. Czapkę przyjmę, bo w końcu jest moja, lecz kategorycznie proszę nie tytułować mnie Kaleu. Widzi pan na moim rękawie trzeci pasek Kapitanleutnanta? Nie? To proszę się trzymać regulaminu. Mimo wszystko nie jesteśmy okrętem pirackim.
Wrócił do mapy.
– Sternik, jak długo płynęliśmy kursem na północ?
– Dwadzieścia osiem godzin, z marszową prędkością dwanaście węzłów.
– Proszę przyspieszyć i trzymać kurs dziewięćdziesiąt.
– Jest, kurs dziewięćdziesiąt.
Reinhardt wyszedł z centrali i poszedł na dół. Wahał się przez chwilę, w końcu pchnął drzwi kapitańskiej kajuty i wszedł. Wciśnięta pod ścianę koja, kilka półek, na ścianie mosiężny wieszak z mundurem wyjściowym, obok ubranie sztormowe. Niemal nieużywane. Usiadł za biurkiem i odpiął pas z kaburą. Pistolet kapitański wyglądał dziwnie obco, jakoś zagranicznie. Trochę przypominał FN-kę, a trochę amerykańskiego automatycznego colta, ale nabito na nim cechy niemieckie. P-35(p)4. Nie słyszał o takiej broni. Wpisane w trójkąt litery FB na okładzinach rękojeści też nic mu nie mówiły. Spodziewał się raczej walthera. Wysunął magazynek, po czym przeładował dwukrotnie dla bezpieczeństwa i wrzucił pistolet do szuflady razem z kaburą. Papiery na biurku kapitana leżały starannie posortowane i pospinane, niektóre włożono do specjalnych przegródek. „Na wojnie najważniejsza jest sprawozdawczość, Reinhardt”.
Przy przymocowanym stalową taśmą kubku na ołówki i pióra stał maleńki szklany pingwinek. Pingwinek Reinhardta zaniepokoił. Nie pasował do lodowatego belfra. Co to było? Pamiątka? Amulet? Nie chciał wiedzieć.
Przypomniał sobie o makatce i zajrzał do koi.
Zacisnął szczęki i wziął kilka głębokich oddechów, po czym kciukiem oraz palcem wskazującym usunął przypadkową wilgoć z kącików oczu.
Patrzył na makatkę przez chwilę w milczeniu, a potem ostrożnie wydłubał pineski, złożył ją na czworo i pieczołowicie włożył do walizki z kapitańskimi rzeczami osobistymi. Razem z dziecięcym rysunkiem przedstawiającym żaglowiec i podpisem „Tatuś wraca do Helgi”. Razem ze zdjęciami Rittera trzymającego na kolanach dwie sześcioletnie na oko dziewczynki, Rittera w krótkich spodenkach bawiącego się z dużym wilczurem oraz kędzierzawej, ciemnowłosej kobiety jadącej na rowerze przez łąkę, siedzącej na oplecionej różami werandzie albo stojącej na plaży z ogromną piłką w rękach. Nawet niebrzydka. Pospolita, ale zgrabna. I wyraźnie młodsza od Starego. Pomiędzy materacem a ścianą koi znalazł jeszcze jeden cienki plik zdjęć przedstawiających tę samą kobietę. Zupełnie innych zdjęć. Stała naga, z jedną nogą opartą o taboret, i bezwstydnie rozchylała swoje wdzięki prosto do kamery albo leżała na łące, albo...
Wrzucił je wszystkie do kuferka i zatrzasnął zamki. A później usiadł przy biurku z kamienną twarzą.
– Przestań udawać człowieka, przeklęty skurwielu – wycedził z goryczą. – To tutaj to była twoja prawdziwa twarz. Nie odbierzesz mi mojego osądu, skurwysynu. Ani nie odbierzesz mi już mojego okrętu.
Potem posiedział jeszcze przy biurku, patrząc przed siebie, i w końcu powiedział z uczuciem: „gówno”. Otworzył drzwiczki i wyszedł do mesy.
 
* * *
 
– Lotnik! Nadchodzi! Kierunek osiemdziesiąt! – wrzeszczano na pomoście. – Ale, panie Oberleutnant, to nie jest samolot!
Ogromna kobieta galopowała na dzikim, prychającym pianą rumaku, naga, tylko w kolczudze i z rozwianymi rudymi włosami pod miskowatym hełmem. Znajdowała się na wysokości dwustu metrów i przecinała ich kurs przed dziobem.
– Scheiße! – warknął Reinhardt i zsunął czapkę na tył głowy. – Jak mnie to wkurza! Flak5, alarm przeciwlotniczy, szykować się do salwy według rozkazu! Na razie czekać!
Szczęknęły zamki, obie lufy dwudziestek uniosły się i zaczęły obracać.
– Ja pierdzielę...! – wyrwało się komuś na pomoście.
– Spokój – wycedził Reinhardt. – Czekać!
Ktoś przełknął ślinę. Działko obracało się, kanonier siedział ze stopą zawieszoną nad pedałem spustu, czekając na rozkaz. Druciany krążek kolimatora sunął przez niebo, prowadząc sylwetkę galopującej wojowniczki.
Minęła ich, po czym wydała z siebie przeraźliwy wrzask, który przygiął ich wpół. Brzmiał jak dźwięk syreny nurkującego sztukasa.
Reinhardt zaklął i odpiął mikrofon interkomu.
– Sternik, jeden długi sygnał rogiem mgłowym!
Okręt zagrzmiał w odpowiedzi, ale odgłos nie był aż tak imponujący.
– No tak, panowie – westchnął Reinhardt. – Walkiria. Ktoś chce może zanucić Wagnera?
– Herrgott, gdzie my jesteśmy, panie Oberleutnant?
– Według mnie, na Morzu Północnym. I płyniemy sobie chwilowo kursem na Islandię.
– Ale co to wszystko znaczy?
– Wiem tyle, co i pan. Moja rada: niech się pan skupi na tym, co można zrozumieć. Na swojej wachcie. Musimy dopłynąć do Trondheim. Cała reszta jest bez znaczenia.
 
* * *
 
– Pytam o możliwość pomiaru pozycji gwiazd?
– Bez zmian, panie Oberleutnant.
– To znaczy?
– To znaczy dalej to popierdzielone niebo, to znaczy przepraszam, złudzenie optyczne okolic polarnych.
– Nie rozumiem – powiedział Wichtelmann. – Powinniśmy dawno opuścić tamten rejon.
– Co panu wyszło ze strzelania słońca? – zapytał Reinhardt.
– Przykro mi, ale namiary były błędne.
– Co to znaczy?
– Zrobiłem co trzeba i jak zawsze i wyszło mi, że jesteśmy pośrodku Sahary. To jeszcze nie wszystko. Albo wszystkie nasze kompasy są wadliwe, albo to słońce zachodziło na południu.
– Co takiego?!
– Główny żyrokompas i kompasy pomocnicze mogły się zepsuć, bo są elektryczne. Ale kompas klasyczny wskazuje dokładnie to samo. Tylko że to się nie zgadza ze słońcem.
Obaj pokręcili głowami i ponownie spojrzeli na mapę.
– Właściwie to ja bym chciał zobaczyć jakiegoś Tomka. Cokolwiek normalnego. Statek, samolot. Miałbym przynajmniej nadzieję, że może nie zwariowałem. Tak, mam wrażenie, że to wszystko mi się śni.
 
* * *
 
O świcie rabanu narobił dyżurny akustyk. Długo nie mógł wykrztusić sensownego meldunku. Nie chodziło o okręt nieprzyjaciela ani o nic, co umiałby zidentyfikować. Słychać było szum. Potężny, przeciągły i niepowstrzymany, jak odgłos spadającej wody.
Reinhardt zabrał mu słuchawki i przez chwilę sam schylał się nad stanowiskiem, przyciskając jedną słuchawkę do ucha z głupią miną, wreszcie wyszedł na pomost kiosku.
– Wał mgły na kursie, Herr Oberleutnant! – zameldował wachtowy. – Na całym przednim perymetrze!
Istotnie, okręt sunął prosto w stojącą na całej szerokości morza ścianę białego oparu i wyraźnie się do tej ściany zbliżali.
– Nie podoba mi się to! – powiedział Reinhardt. – Maszyny stop!
Równe łomotanie diesli zmieniło się w odgłos jałowego biegu, ale okręt sunął z tą samą prędkością, a nawet jakby szybciej.
– Oba wstecz! – krzyknął Reinhardt. Za rufą zagotowało się, lecz U-Boot nadal płynął sennie do przodu.
– Coś nas ściąga – powiedział Wichtelmann. – Prąd jakiś?
Reinhardt zszedł do centrali.
– Peryskop góra! Na całą wysokość!
Rozległ się wizg silnika, kiedy kolumna peryskopu wyjeżdżała wysoko nad kiosk. Reinhardt przekręcił czapkę daszkiem do tyłu i wtulił twarz w muszlę okularu.
Trwało to chwilę, wreszcie odsunął się blady jak płótno.
– Cała wstecz! Pełna moc!
– Co tam jest?
Reinhardt wstał z siodła peryskopu.
– Koniec świata. Dogoniliśmy horyzont. Jak pan nie wierzysz, to sam sobie popatrz. – Pognał po schodkach na pomost.
Istotnie. Morze kończyło się jak ucięte nożem, a wody przelewały się przez krawędź i spadały w nicość, wzbijając chmury wodnego pyłu. Tak samo było aż do końca horyzontu. Ogromna półkula nieba i gigantyczny wodospad od krańca do krańca.
Silniki wyły, za rufą kipiała woda, unosiły się kłęby czarnego dymu.
– Zwrot! Ostro! Ster sto! Cała naprzód! – wrzeszczał Reinhardt do interkomu.
Okręt, dygocąc niczym koń chory na febrę, zaczął skręcać, ale czuło się, że jakimś nienaturalnie szerokim łukiem.
– Lewy mała naprzód, prawy cała! – krzyczał Reinhardt.
– Nie zdążymy – wyszeptał ktoś.
– Bzdura! Jechać!
Odwrócili się wreszcie rufą do przepaści i Reinhardt kazał dać pełną moc. Okręt ruszył, ale wydawało się, że z każdym obrotem śruby zwalnia.
Silniki ryczały, a U-Boot płynął coraz wolniej.
– Panie Oberleutnant, ten prąd jest powierzchniowy! – krzyknął czif. – Uciekniemy pod wodą!
– Zanurzenie alarmowe! – ryknął Reinhardt bez namysłu. – Ruszać się! Pod wodę!
Prąd puścił dopiero na stu pięćdziesięciu metrach. Stopniowo, ale uwolnili się. Trwało to prawie godzinę, podczas której siedzieli w milczeniu, patrząc na wskaźnik logu, wyłamując palce albo wbijając pełen wysiłku wzrok w plecy sternika, który wyglądał, jakby popychał okręt siłą woli.
– Może log idzie, bo prąd nim kręci? – wyszeptał Drugi.
Reinhardt pokręcił głową.
– Nie. Już byśmy spadli. Płyniemy!
Wrzask entuzjazmu niemal rozsadził okręt. Tylko Reinhardt siedział nieruchomo w mesie i patrzył, jak klepią się po plecach, unoszą jeden drugiego w ramionach i tańczą na gretingach. Odczekał, aż wszystko się uspokoi.
– Płyniemy w przeciwną stronę – oznajmił. – Z powrotem do Asaheimu.
Euforia przycichła.
– Gdzie jest starszy marynarz Frenssen?
– W mesie torpedystów.
– Dawać go do centrali!
Frenssen był święcie przekonany, że staje do zaległego raportu za atak paniki na pomoście, i szedł jak na ścięcie. Reinhardt, popatrzywszy na jego szczenięcą gębę, poczuł się okropnie stary i zmęczony.
– Frenssen, usiądzie pan z drugim oficerem w nawigacyjnej i opowie mu wszystko, co pan słyszał od swojej babci. Weźmiecie papier i postaracie się sporządzić mapy tego całego Asaheimu.
– Panie Oberleutnant, przecież to bajki, zresztą byłem dzieckiem i...
– Wykonać, Obermatrose Frenssen! Przypomnijcie sobie! Jako jedyny wiecie, o co tu chodzi!
– Jawohl! Wykonać... mapę Asgardu...
 
* * *
 
– Wie pan, co mi to przypomina najbardziej? – zapytał czif przy kolacji.
– No?
– Odyseję.
Reinhardt pokręcił głową.
– Nie ma tak dobrze. Odys mógł sobie żeglować i dwadzieścia lat, ale my musimy mieć paliwo.
– Według tego małego Duńczyka Frenssena kluczem jest ten „tęczowy most”. On ma łączyć światy.
– Popłynęliśmy dokładnie tam, gdzie był. Zniknął. – Reinhardt posmarował kawałek chleba pasztetem. – Będziemy się teraz tak kręcić pomiędzy jakimiś karłami, Wanami, Asami, aż którzyś nas załatwią albo zabraknie paliwa. Mapa Frenssena nie daje nam wielkiego wyboru. Czy chciałby pan popłynąć może do Alfheimu, gdzie mieszkają karły, świetliści Alfowie, co to opiekują się zwierzętami, albo może Czarni Alfowie parający się kowalstwem? Albo może do Jottunheimu, gdzie mieszkają... – spojrzał na kartkę – Lodowe Olbrzymy? Nie chce pan zwiedzić Żelaznego Lasu? To może Wybrzeże Trupów? Spodziewałbym się tam kurortu. – Odgryzł potężny kęs i znów pokręcił głową z politowaniem. – Martwię się też o ludzi. Nie każda psychika wytrzyma coś takiego. Dzisiaj rano ten Fliecke z „lordów” dostał szału. Chciał gramolić się do kiosku i skakać za burtę. Trzeba było go związać. Teraz leży w przedziale torpedowym. Doktor dał mu jakieś proszki, ale to się może rozprzestrzeniać.
– A dlaczego nam nie odbija?
– Po prawie sześciu latach wojny? Mam wrażenie, że widziałem już bardziej idiotyczne rzeczy. Wypaliłem się. Nic mnie już nie dziwi. Nie chce mi się już nawet dziwić. I tyle.
– W każdym razie w tej Walhalli chyba nie mamy już czego szukać.
– Dziwi się pan? Pojawiliśmy się i na dzień dobry obwiesiliśmy drzewo stryczkami, po czym odstawiliśmy miniwiec hitlerowski. Oto nasza wizytówka. Pan by z takimi gadał?
 
* * *
 
– Co to znaczy, że akustyk słyszy wołanie o pomoc? – zapytał Reinhardt cierpliwie mata z centrali. – Pod wodą?
– Powtarzam meldunek, panie Oberleutnant.
Reinhardt wygramolił się z koi i ruszył na górę, zakładając po drodze koszulę.
– Ktoś woła po niemiecku, panie dowódco! Krzyczy, jakby okropnie cierpiał.
– Pokaż! – Założył na chwilę słuchawki i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Namiar?
– Kierunek dwadzieścia pięć!
– Ster dwadzieścia pięć! Zobaczymy, o co chodzi. Sternik, jechać według wskazówek akustyka. Idę na górę. W razie zmian meldować.
Okręt sunął na krótkiej fali, było pochmurno i zimno.
Ląd ukazał się po półgodzinie, dokładnie przed dziobem. Ciemnobrunatny pasek na horyzoncie, potem coraz wyraźniejsze zęby skał, białe jak głowy cukru lodowce i zwały śniegu. Reinhardt odpiął mikrofon.
– Ziemia na kursie! Czy te... głosy są nadal słyszalne?
– Coraz wyraźniej, Herr Oberleutnant.
Stanęli w dryfie około dwustu metrów od skalistego brzegu. Krzyk było słychać zupełnie wyraźnie już bez pomocy aparatury. Zachrypły, przeciągły, pełen cierpienia, ale mocny.
Drugi oficer wyszedł na pomost, przynosząc kawę i żując chleb z kiełbasą.
– Nie wydaje się to panu dziwne? Wołanie o pomoc po niemiecku? Tutaj?
– Nie umiem ocenić, panie Wichtelmann. A latająca goła cizia nie wydaje się panu dziwna? Co tu tak naprawdę uznać za dziwne?
– Wchodzimy do tej zatoki?
– Tak. Niech pan każe obsadzić działa.
Wąska, otoczona skałami zatoka była wystarczająco głęboka, żeby wprowadzić tam okręt, ale płynęli jak najostrożniej. Obie wieżyczki obracały się z burty na burtę. Na pomoście bojowym Obermaat Lietzmann założył do kaemów bębny amunicyjne, trzasnął suwadłem i wpasował ramiona w obszyte skórą kolby. Panowała cisza. Krzyk ustał. Oficerowie zastygli z lornetkami przy twarzy, przepatrując każdy centymetr skalistego brzegu. Zaskrzeczała mewa. Kawałek lodowca oderwał się z trzaskiem i zjechał do wody.
– Co to za dźwięk?
– To pękający lód, panie Oberleutnant. Lód tak skrzypi. Topi się i zaraz znowu gdzieś się oberwie.
– Ale gdzie?
Skrzypiało i trzeszczało coraz głośniej, aż zauważyli gdzie. Kawał lodowca pokrył się bliźniaczymi pęknięciami, ale zamiast odpaść, uniósł się, ukazując szklistą, srebrnobiałą twarz wielkości fasady małego ratusza. Nieprzyjemną twarz, dziką, z wybałuszonymi oczami lśniącymi zimnym, niebieskim blaskiem acetylenowego płomienia i pełną wyszczerzonych kłów jak dwumetrowe sople. Na pokładzie zapanowała głucha cisza. Potwór, klęczący dotąd na brzegu, zaczął wstawać i prostować się, gubiąc płaty lodu, potrzaskując i skrzypiąc. Miał z osiem metrów wzrostu.
– Szronowy Olbrzym – wyszeptał Frenssen.
– Silniki cała wstecz, pelotki, przygotować się do otwarcia ognia – powiedział spokojnie Reinhardt.
Potwór rozwarł karykaturalną, półludzką paszczę i wydał z siebie ryk, który brzmiał ogłuszająco, lecz nisko, jakby pękał lądolód Arktyki. Ni to trzask, ni przeciągły grzmot, który ściął wody zatoki jęzorem szronu i dmuchnął im w twarze piekącym mrozem.
Jęk marynarzy utonął w tym ryku, część padła na kolana, zatykając uszy, ale w tym samym momencie spadł na nich suchy łomot oerlikonów. Brzeg porósł nagle ognistymi krzakami eksplozji pocisków przeciwlotniczych, zasypując zatokę odłamkami. Potwór poruszał się jak błyskawica i jakimś cudem pozostał nietknięty.
– Pudło! – wrzasnął Reinhardt. – Na stu pięćdziesięciu metrach, skandal! Poprawić!
Olbrzym skulił się i zaskakująco szybko pomknął pomiędzy skałami, wokół niego eksplodowały pociski przeciwlotnicze. Lód i kamienie wybuchały pod jego nogami i tuż za zgarbionymi plecami, lecz nie można było ocenić, czy cokolwiek mu zaszkodziło. Lietzmann pogonił go jeszcze strumieniami pocisków ze swoich jazgocących kaemów, ale bez większego efektu. Kanonierzy kręcili korbami jak szaleni, obracając oerlikonem. Gorące łuski sypały się do wody.
Olbrzym ukazał się znowu, unosząc nad głowę kawał lodu wielkości traktora, i zamachnął się.
– Uwaga! – rozdarł się Reinhardt. – Ster lewo! Cała wstecz!
– Całkiem jak Polifem – zadrwił drugi oficer.
Bryła lodu przeleciała z szumem nad pokładem i rąbnęła dziesięć metrów od burty, wyrzucając słup wody i potrzaskanego lodu. Okręt zakołysał się, wielki kawał lodu rozbryznął się o kiosk, przewracając artylerzystów. Celowniczy schował głowę w ramiona i obrócił korbami, po czym nadepnął na spust. Lufy działka dziobowego wypluły strugę ognia, cel utonął w dymie, fontannach odprysków i rozpylonego śniegu. Na zatokę i okręt posypał się grad odłamków. Kiedy się uspokoiło, Reinhardt wychylił się zza falochronu. Wszystko dookoła, brzeg i skały zbryzgane było zabarwionym na czerwono śniegiem, hałdami kryształków przypominającymi malinowy sorbet, które dopiero teraz zaczęły topnieć i płynąć jak krew.
Nad zatoką eksplodował zwycięski wrzask.
– No dobra. Artyleria, pozostać na stanowiskach. Ponton i dwóch ludzi do desantu – zawołał Reinhardt. – Bosman, wydać trzy automaty. Panie Wichtelmann, proszę być gotowym przyjąć nas na pokład w każdej chwili. I niech ktoś obudzi doktora.
– Marynarz ranny! – rozległ się krzyk od dziobowej wieżyczki.
– Co się dzieje?
– To Frenssen, Herr Oberleutnant. Rzuciło nim o właz komory amunicyjnej. Nieprzytomny, ale chyba żyje. Ma rozwalony łeb.
– Pod pokład z nim, niech doktor go opatrzy.
– Chyba nie powinien pan iść – odezwał się Wichtelmann. – To nierozsądne, żeby dowódca szedł na zwiad. Pójdę z bosmanem i...
– Nie, panie Drugi. Trochę to trudno wytłumaczyć, ale chcę choć raz zrobić coś jak człowiek. Rozumie pan? Nie rozstrzelać rozbitka, nie spalić bezbronny kuter, nie powiesić jeńców, tylko postąpić po ludzku. Na przykład zareagować na wołanie o ratunek i pomóc komuś. Nie żeby go zaraz obrabować, zatłuc albo wysłać do obozu i zrobić z niego mydło. Chcę coś zrobić jak człowiek, raz w życiu, rozumie pan? Prześladuje mnie myśl, że zmuszono mnie do oszukańczej gry.
Reinhardt zapiął pas z kapitańskim pistoletem, przewiesił przez ramię automat i wziął jeszcze ładownicę z pięcioma magazynkami.
Nad skałami znowu popłynął nagle rozpaczliwy jęk i okrzyk: „Ludzie, pomocy! Ratunku!”.
Ziemia zadrżała lekko, przez zatoczkę przebiegły fale.
– Idziemy. Bosmanie, niech pan weźmie jeszcze linę i granaty. Kto idzie z nami?
– Fanghorst, panie Pierwszy.
Wspinali się ostrożnie między skałami, grzęznąc w śniegu, przygięci i niepewni, jakby odzwyczaili się od nieruchomego lądu. Reinhardt zadyszał się, dotarłszy na górę klifu, i zdjął empi z pleców.
– Skąd dochodzi ten wrzask?
– Tam. Pod tą skalną ścianą, widzi pan?
Przed nimi wznosiła się ponura ściana z płytką pieczarą. Krzyk dochodził stamtąd.
Reinhardt odciągnął suwadło i przewiesił automat przez pierś.
– Coś się tam rusza. Ja i bosman idziemy na skrzydle, pan, Fanghorst, w ariergardzie. Nie strzelać bez rozkazu.
– Coś stamtąd wycieka, widzi pan? Spod tego nawisu. Paruje i ziemia wygląda tam jak wypalona.
Podeszli do pieczary z obu stron, wzdłuż ściany. Reinhardt przyklęknął i zajrzał ostrożnie pod nawis, akurat w momencie, kiedy rozbrzmiał stamtąd ogłuszający krzyk. Cofnął się natychmiast, krzywiąc twarz, po czym zajrzał jeszcze raz. Z pieczary wypłynęła struga cuchnącego ostro, dymiącego płynu. Wydawało się, że w zetknięciu z cieczą kamienie parują i kipią.
Pod skalnym nawisem leżał nagi mężczyzna rozkrzyżowany na skałach, ramiona miał skute kajdanami, a z góry, gdzieś ze stropu jaskini, sączył się cuchnący, parujący płyn, prosto na pokrytą czerwonymi oparzeniami twarz. Przy jego głowie klęczała półnaga dziewczyna o skołtunionych włosach, okryta jakąś niemożliwie brudną i podartą szmatą. Trzymała w dłoni misę, usiłując chwytać strumyczki cieczy i chronić głowę mężczyzny. Na przedramionach miała takie same ropiejące blizny, które znaczyły twarz i pierś mężczyzny. Misa dygotała w jej dłoniach. Włosy okrywały umorusaną twarz i Reinhardt widział tylko oczy. Wielkie i przerażone.
– Proszę, pomocy... To mój mąż, jad się zaraz przeleje, ja muszę opróżnić misę... Błagam... Pomóżcie nam...
Płyn istotnie wypełniał już naczynie. Dziewczyna pochyliła się i chlusnęła cuchnącą cieczą poza jaskinię, ale kilka kropli spadło natychmiast na twarz mężczyzny, tworząc parujące wżery. Ten wyprężył się konwulsyjnie i wrzasnął przeraźliwie. Z sufitu posypał się piasek, ziemia zadrżała.
– Bosmanie, proszę wziąć misę od pani – powiedział Reinhardt. – Spokojnie, pomożemy wam. Niech pani usiądzie. Co to jest? Co to za płyn?
Dziewczyna niechętnie oddała naczynie, po czym osunęła się na ziemię, dygocąc z wyczerpania. Skuty mężczyzna zajęczał rozpaczliwie. Był półprzytomny z bólu.
– To jad... Tam jest wąż... Jego jad ścieka na twarz mego męża dzień za dniem i rok za rokiem. Chwytam jad w misę, kiedy jest pełna, wylewam... Rok za rokiem...
– Co ona gada, panie Pierwszy?
– Nie wiem, ale faktycznie coś się rusza tam na górze. Niech pan czeka, najważniejsze łańcuchy.
– Może przynieść palnik acetylenowy z okrętu?
– Szkoda czasu. Te łańcuchy oplatają skałę i kończą się za tamtą ścianą. Może je rozsadzić?
– A nie zawali jaskini?
– Jest solidna, a to tylko granat. Tam z tyłu jest wielka komora. Nie będzie skoku ciśnienia.
Reinhardt wczołgał się za skałę i wepchnął granat pomiędzy ogniwa łańcucha, odkręcił nakrętkę trzonka, wydobył sznurek z zawleczką na zewnątrz, po czym przywiązał do kółka kawałek linki. Potem znalazł wilgotną glinę i ulepił z niej zatyczki do uszu, żeby zabezpieczyć mężczyznę. Na koniec obwiązali mu nogi liną i wyprowadzili dziewczynę pod skałę.
– Będę musiał wylać ten szajs – ostrzegł bosman. – Cuchnie jak kwas akumulatorowy i iperyt naraz. Zaraz się przeleje.
– To wylewaj pan, nie ma rady. – Reinhardt zajrzał ostrożnie w górę jaskini i wydawało mu się, że widzi płaski trójkątny łeb wielkości maski ciężarówki, nieruchomy niczym krokodyle w hamburskim zoo. Z rozchylonej paszczy kapał jad jak rzadki trujący deszczyk. Oficer miał wrażenie, że widzi bladożółte oczy rozmiaru melonów.
– Nie mogę trzymać misy, gdy będziemy detonować granat. Może pan pogonić to bydlę z rozpylacza?
Reinhardt wpakował w górę ogłuszającą serię z empi, po czym szarpnął za sznurek i obaj uciekli z jaskini. Kiedy strzelał, tam w górze coś eksplodowało konwulsyjnym, wijącym się ruchem jak gigantyczna zwolniona sprężyna.
Huknęło, dopiero kiedy Reinhardt był już całkiem pewien, że to niewypał. Najpierw ujrzeli pomarańczowy rozbłysk, potem z pieczary zionęło kłębami dymu. Pociągnęli za linę i mężczyzna wyjechał na wznak na świeże powietrze. Był nieprzytomny, a zerwane łańcuchy ciągnęły się za nim po ziemi.
Powlekli go między sobą łąką w kierunku klifu. Dziewczyna szła za nimi, potykając się z wyczerpania i chlipiąc. Zdążyli zrobić połowę drogi, kiedy Reinhardt zerknął przez ramię i zobaczył ogromny pokaleczony pysk pokryty łuskami, wyjeżdżający z pieczary niczym szarżujący czołg. Fanghorst przyklęknął i zaczął strzelać.
Reinhardt upuścił rannego i uniósł automat, naciskając spust. Bosman zamachnął się i posłał syczący granat prosto pod sunący łeb.
– Padnij!
Eksplozja targnęła sucho powietrzem, z góry posypały się kamienie, kawałki darni i bryły lodu. Wąż zwinął się w miejscu ścigany kolejnymi strumieniami pocisków i zanurkował w głąb pieczary. Reinhardt wstał, odpiął magazynek.
– Już? Pusty? Ależ to szybko idzie. Nie jestem pewien, czy go trafiłem. Nie miałem tego w ręku od szkółki.
– A ja jeszcze nigdy nie strzelałem z empi – powiedział Fanghorst. – W szkółce dali nam mauzery. Jak na polowanie.
– Zabierajmy się stąd. A gdzie jest delikwent?
Mężczyzna zniknął. Nie było też śladu jego towarzyszki. Zostali sami.
– Trochę głupio – skonstatował Reinhardt. – Przynajmniej rozprostowaliśmy nogi.
 
* * *
 
– Jad ściekał mu na twarz?! – pytał Frenssen. Miał obandażowaną głowę i szwy pod okiem zaklejone opatrunkiem, ale trząsł się z wrażenia. – Kobieta podstawiała misę?!
– Przecież wam mówię.
– Jezu, panie Oberleutnant, czy pan wie, coście zrobili?
– Uwolniliśmy torturowanego człowieka wzywającego pomocy – zauważył sucho Reinhardt, nabijając fajkę.
– Przecież to był Loki! Loki! Bóg-oszust, który został zakuty, żeby nie sprowadził końca świata i zagłady! To on wywoła Ragnarok – wiek ciemności i ostatecznej bitwy, w której wszystko przepadnie! Zginą bogowie i cały świat pogrąży się w mroku!
– Trudno. Już się stało. Niech pan nie rozpacza. Co pana obchodzi koniec świata skandynawskich bogów? My musimy znaleźć tylko ten cały Bifrost i wynieść się stąd.
– Panie Oberleutnant! Nasłuch ma sygnał radiowy! Bardzo silny!
Reinhardt pomknął do centrali, przeskakując stopnie.
– Co to za częstotliwość?
– Eee... – powiedział radiotelegrafista. – Nadaje na wszystkich częstotliwościach. Na fonii.
– Dawać na głośnik!
Najpierw zatrzeszczało jak zdarta płyta, po czym rozległo się monotonnym głosem:
„Loki do dowódcy ULF. Loki do dowódcy ULF...”
– Tu dowódca ULF, Oberleutnant Reinhardt. Słucham?
„Chciałbym podziękować... Uratował mnie pan. Możemy porozmawiać?”
– Rozmawiamy przecież.
„Normalnie – w cztery oczy. Czekam na brzegu. Bez odbioru”.
– Panie Oberleutnant, niech pan nie idzie! To oszust! Bóg zła!
– Mam doświadczenie, Frenssen. Taki sam wieszał mi Krzyż Rycerski na szyi. Wychodzę na pomost. Zamknąć wszystkie włazy. Wchodzę do pierwszej wieżyczki przeciwlotniczej. Jeżeli nie odezwę się przez interkom, to znaczy, że zginąłem. W takim razie idźcie w zanurzenie i wychodźcie z zatoki. Wichtelmann, przejmuje pan dowodzenie.
– Aha, Herr Oberleutnant... zajrzeliśmy w tamte skrzynie. Na moją odpowiedzialność. Miałem nadzieję na mapy albo cokolwiek, co pozwoli znaleźć nam drogę powrotną. Stanę do raportu, jeśli...
– Dobrze już. Co w nich było?
– Paznokcie, Herr Oberleutnant. Obcięte ludzkie paznokcie. Rzygać się chce.
– I nic więcej?
– Nic.
 
* * *
 
Reinhardt wyszedł na pomost i tupnął we właz.
– Zamykać!
Właz opadł, słychać było trzask rygli. Reinhardt przede wszystkim starannie rozpalił fajkę. Następnie wgramolił się na stanowisko strzelca oerlikonów i sprawdził stan bębnów amunicyjnych. Były wystarczająco wypełnione.
Bóg-oszust siedział na brzegu wśród skał oparty wygodnie o ścianę skalną. Miał teraz ze cztery metry wzrostu, lekko świetlistą skórę i co chwila przykładał do twarzy kompres z chusty, który moczył w misce wielkości pokaźnej wanny. Jednak poza tym nie robił wrażenia specjalnie zmasakrowanego. Wyglądał jak atletycznie zbudowany, długowłosy młodzieniec.
Reinhardt odciągnął po kolei oba zamki, po czym zakręcił korbami, obracając działo w stronę rozmówcy. Lufy oerlikona opadły, a potem wieżyczka przekręciła się w lewo. Druciany krążek kolimatora zawisł na wprost piersi olbrzyma.
– Co pan robi, kapitanie? – zapytał Loki aksamitnym głosem.
– Powiedzmy, że wyrównuję szanse. Nie dysponuję boskimi atrybutami, ale mam sprzężone działka przeciwlotnicze dwadzieścia milimetrów. Wystrzeliwują ze trzysta pocisków na minutę z jednej lufy. Są zaprojektowane do niszczenia celów powietrznych. Zapewniam, że z takiej odległości rozniosą na strzępy wszystko, co się znajduje na brzegu. Jeżeli nawet jesteś nieśmiertelny, będziesz się zbierał z maleńkich kawałków. Wystarczy, że nacisnę ten pedał. Także padając.
– Tak, widziałem, co pan zrobił biednemu Eggdirowi. Nie był może specjalnie mądry, ale to coś zmieniło go w śnieg w jednym błysku. Jest pan niebezpiecznym wojownikiem, kapitanie.
– Tylko kiedy ktoś wejdzie mi w drogę.
– A jednak nie ma pan powodu do mnie strzelać.
– Wykorzystałeś mnie. Jesteś bogiem-oszustem, który zniszczy świat, sprowadzi zagładę i rozpęta wieczną wojnę.
– Oczywiście. To część faktów. Wiem o tym, odkąd się urodziłem, i wszyscy inni też o tym wiedzieli. A mimo to mi dokuczali. My tu nie mamy łatwych charakterów. Zwłaszcza Asowie. Nawet pan sobie nie wyobraża, jak to jest dorastać w takim środowisku. Dobrze, ja też im dokuczałem, ale tylko po to, żeby coś się działo. Przecież to trwa już prawie pięćdziesiąt tysięcy lat. Narodziłem się pod koniec paleolitu, jeszcze trwała epoka lodowcowa, ma pan pojęcie? Zresztą posługiwali się mną. Kiedy chcieli kogoś wykiwać, okraść albo mu nie zapłacić, ja załatwiałem sprawę. Bo jestem zły, pan rozumie? Widzi pan ten paradoks? Dobry Odyn chce mieć nieprzebyty mur wokół Asgardu i czym kusi budowniczego? Freją. Potem oczywiście do mnie z płaczem: „Zrób coś, nie chcę, żeby ten olbrzym rżnął mi Freję!”. On nie może nikogo oszwabić, przepraszam za to określenie. Od tego jestem ja, zły bóg-oszust. Więc załatwiam sprawę. Istotnie. Sprowadzę Ragnarok na cały ten burdel. Jak pan widzi, jestem najzupełniej szczery. Zrobię to poniekąd dzięki panu, bo uwolnił mnie pan z łańcuchów.
– Jakoś chyba czujesz się już lepiej – zauważył Reinhardt kwaśno. – Ja nie zdążyłem zmienić przemoczonych butów ani wypić herbaty. A tobie nie tylko wygoiła się twarz, ale i urosłeś ze dwa metry z okładem.
– Och, no przecież jestem bogiem, mimo wszystko! Zresztą twarz trochę mi jeszcze dokucza. Blizny i dzioby już chyba zostaną. Widział pan, w jakim byłem stanie? To trwało gdzieś od siedemsetnego roku. Tysiąc dwieście czterdzieści cztery lata tortur! Skoro chcieli mnie unieszkodliwić, mogli darować sobie ten jad, prawda? Zwłaszcza że są niby tacy szlachetni?
– Jednak coś mi zawdzięczasz, prawda?
– Do czego pan zmierza, kapitanie? Przecież to ja prosiłem o tę rozmowę, to znaczy, że chcę się odwdzięczyć.
– Świetnie. Chcemy znaleźć Bifrost i przepłynąć nim w drugą stronę.
– Aj, zaraz Bifrost i Bifrost! Porozmawiajmy najpierw. Przecież most panu nie ucieknie.
– Loki, jeżeli uznam, że kręcisz i że nie dojdę z tobą do ładu, odpalam. Daję całą wstecz i wychodzę z zatoki. Bifrost mi uciekł właśnie. Nie ma go tam, gdzie był.
– Nie oszukuję, kapitanie. Szczerze mówiąc, pan już został wkręcony, i to wcale nie przeze mnie.
– Co to znaczy?
– No... Asgard to jest w zasadzie zaświat. Trochę lepszy niż Helj, ale... No sam pan wie, jak i dlaczego trafia się do Walhalli.
– To znaczy, że ja nie żyję? I cała załoga?
– Żeby to było takie proste. Wtedy by pan tu chyba nie trafił, o ile nie jest pan żarliwym neopoganinem. Ale i wtedy przecież nie okrętem, w czapce i w ogóle. Siadłby pan w Dworcu Odyna, by pić miód bohaterów i tak dalej. Pan tu wpłynął żywcem. Jako pierwszy od bardzo dawna. Dzięki magii. Ale wypłynąć... – Loki pokręcił głową.
– Żyję czy nie?
– Technicznie rzecz biorąc...
– Rzeczowo, Loki.
– Jest pan pomiędzy. Zawieszony. Musiałbym panu wytłumaczyć, jak to jest z Normami i ich linią losu, co zmienia napicie się ze źródła Urd na przykład. To nie jest takie proste, że wszystko jest zapisane. Mamy wolną wolę, ale ona jest częścią osnowy tego, co tkają Prządki.
– Nic z tego nie rozumiem.
– Wiedziałem. To najłatwiej pokazać matematyką... Dobra. Spróbujemy inaczej. Zniknął im pan z radarów. Prządkom. Uznany za zaginionego. I przeszedł pan w zaświaty. Pan nie ma obecnie losu. Załoga też nie. Jeżeli wrócicie, to prosto pod bomby. Albo na celownik niszczyciela. Verstehen?
– Dlaczego?
– Bo tamten świat chce wrócić do równowagi. Tak jest skonstruowany. Odrobina magii od razu wywołuje reakcję obronną. Teraz jest tak, jakbyście już nie żyli. Rzeczywistość waszego świata może to kupić. Najwyżej trochę zafaluje. Ale kiedy wrócicie, postawicie ją na głowie. Uruchomicie wszystkie zabezpieczenia. Mogę pomóc wam znaleźć Bifrost, kapitanie. Ale niech pan się zastanowi, czy warto.
– Ja muszę się jeszcze zastanowić, czy aby to wszystko, co mówisz, to nie jest lipa.
– Dobra. Przyznaję, że nie jestem tego pewien tak na sto procent. Natomiast jest to wysoce prawdopodobne. Ale przyjmijmy, że się mylę. Przypuśćmy, że wypłyniecie i nic się nie stanie. Co będzie dalej? Będzie pan atakował konwoje? Ma to sens i szanse powodzenia? Ile pan pożyje, próbując toczyć tę wojnę? Ona potrwa do maja 1945 roku. Do Berlina wejdą Rosjanie. Pańskie Drezno zostanie zbombardowane. Totalnie. Alianci też popełniają błędy. Ktoś sobie wymyśli, że to was powinno złamać, i rozpieprzy miasto do zera. Nic im to nie da i w zasadzie będzie im potem głupio, ale domu ani rodziny już pan nie będzie miał. Z kolei Trudi... Przykro mi to mówić, lecz w końcu zorientowali się, że jest w jakiejś części Żydówką, i wywieźli ją do Dachau. Już nie żyje. Hitler strzeli sobie w łeb, niektórzy uciekną, innych powieszą, zachodnią połowę pańskiego kraju zajmą alianci i tam po pewnym czasie jeszcze jakoś da się żyć, wschodnią zabiorą Rosjanie i zrobią z niej kraj komunistyczny. Pan sobie wyobraża, jak się żyje w kraju Prusaków udających komunistów? Do tego trzeba będzie żyć z piętnem hańby. Dlaczego? Pan pamięta te plotki o obozach? No, to wszystko prawda, tylko że jest sto razy gorzej, niż pan myślał. To się działo na skalę kilku milionów ludzi. Bezbronnych cywilów. Tego to wam świat nie daruje. A pan jest podwodniakiem, za wami też nikt nie przepada. Zatapialiście cywilne statki. Słowem: mam dla pana lepszą propozycję.
– Słucham.
– Ragnarok.
– Strzelam.
– Chwileczkę! Jest pan żołnierzem. Żeglarzem. Czy pan rozumie, czym jest Ragnarok?
– Bezsensowną, krwawą zawieruchą. Apokalipsą. Zniszczeniem dla zniszczenia, byle wszystko rozpieprzyć. Dziękuję, już brałem w czymś takim udział.
– Nie! – krzyknął Loki. Od jego okrzyku ziemia zadrżała, od lodowców oderwało się kilka płaskich tafli lodu i runęło w wodę. – Przeklęta propaganda! To będzie ogień, który strawi świat, prawda. Wiesz, dlaczego chcą go za wszelką cenę powstrzymać? Żeby zachować status quo! Bo im odpowiada świat taki, jaki jest! A tobie odpowiada? A teraz powiem ci, o co będę walczył. Tak! Uwolnię wilka Fenrira! Zbuduję straszliwy drakkar z trupich paznokci zwany Naglfarem! Tak, ściągnę armię Olbrzymów, Surta i Byleipta. Tak! Powalę wszystkich bogów. A potem? Posłuchaj:
 
Rola nieobsiana będzie rodziła,
zło w dobro się przemieni; Baldr wróci,
na Hropta boiskach zamieszka Höd i Baldr
w świątyni bogów – wiecie teraz czy nie?
Salę widzę, od słońca piękniejszą,
dach złotem kryty, na Gimlei
sprawiedliwi tam mieszkać będą.
Szczęścia wiecznego doznawać będą.
 
Tak mówi wieszczba o świecie, który nastanie po mojej wojnie. Wszyscy o tym wiedzą. Ja tego nie wymyśliłem. I Asowie, i Wanowie, i wszyscy! Wiedzą! Powiedz mi, panie kapitanie: nie warto? Raz cię namówiono, żebyś podpalił świat. W nikczemnej sprawie. Złamali ci życie i zrobili z ciebie wilka. Wojownika. Będziesz potrafił uczyć w szkole albo przybijać pieczątki na poczcie? Napij się miodu, kapitanie.
– Siedź, gdzie siedzisz – warknął Reinhardt. – Myślę.
Loki nalał miodu do rogu, a potem dmuchnął lekko na wodę i postawił róg pionowo na tafli. Naczynie zakołysało się jak boja, po czym miękko popłynęło w stronę U-Boota, aż stuknęło o pancerz zbiornika balastowego. Wystarczyło pochylić się i sięgnąć. Reinhardt wypił łyk.
– Ci, którzy nas tu sprowadzili, przypłynęli z podobną propozycją – zauważył. – I Odyn rozniósł ich na strzępy.
Loki zaśmiał się, pokręcił głową.
– To zupełnie inna sytuacja. Słuchaj, można o Starym powiedzieć niejedno, ale nie jest głupi. Nie jest głupi. Zwłaszcza on, który oddał własne oko za wiedzę. Przecież dobrze wiedział, co to za jedni. Przypłynęli, powiesili kilku bezbronnych i rannych jeńców. W prezencie dla niego, uważasz, po czym usiłowali mu wmówić, że jest taki sam jak oni i jeszcze że ma walczyć dla chwały tego małego, pokręconego tyranka. On, Odyn! Wiesz, dlaczego nazywają go Hangagud? „Bóg powieszonych”? Przecież nie dlatego, że lubi egzekucje albo wiesza bezbronnych! On się sam powiesił! Złożył się sobie w ofierze, żeby uzyskać moc run. Alboby ją osiągnął, albo skisł na tym drzewie! Udowodnił, jak wiele może poświęcić, żeby uzyskać tak cenny dar! To było poświęcenie! A oni ofiarowują mu tchórzliwe morderstwo. Nic dziwnego, że się wściekł. Ci głupcy nie wiedzieli nawet, że jego wyobrażenia jako dzikiego okrutnika to późniejsza chrześcijańska propaganda. Nie. Ja mam inną propozycję. Posłuchaj, kapitanie. Bądź szczery ze sobą. Wejrzyj głęboko w swoją duszę i posłuchaj. Co ci zostało? A gdyby tak podpalić świat naprawdę? Naprawdę sfajczyć to wszystko: politykę, hipokryzję, Hitlerów, Stalinów, ale i Churchillów, adwokatów, tych, co pierwsi rzucą kamieniem, i tych, co zawsze mają wszystko na tacy, tych, co wszystkiego się domagają, i tych, co rozdają przywileje? Sfajczyć cały ten spleśniały świat, niech go zetnie mróz i niech po nim odrodzą się wreszcie szczęśliwe łąki? Spójrz w swoje sumienie! Po której stronie chcesz stać podczas ostatniej bitwy? Nieskalanych świetlistych hipokrytów, którzy chcą chronić Republikę Jest Jak Jest? A może desperatów, którzy chcą walczyć o marzenia albo zginąć? Kim pan jest, kapitanie? Czy to nie brzmi dla pana znajomo? Pociągająco? Lepiej być piratem czy niewolnikiem, Reinhardt? Niech pan posłucha. Miałem zbudować drakkar. Przerażający okręt, który zaniesie ostateczną bitwę wrogom. Budzący przerażenie Naglfar zbudowany z trupich paznokci. Ale tak pomyślałem: czy to musi być drakkar? A gdyby to był oceaniczny okręt podwodny typu XXI? Nie bezimienny U-ileśtam, pływający na posyłki jakiegoś kretyna? Moje karły potrafią skopiować wszystko. Wezmą ten okręt na wzór i wkrótce powstanie przerażający Naglfar, który przyniesie spleśniałemu światu zawieruchę. U-Boot z trupich paznokci. Sześć wyrzutni torpedowych. Działa przeciwlotnicze. I pan. W białej czapce dowódcy.
Reinhardt pociągnął łyk miodu. Milczał.
– Słucham? – powiedział Loki.
Reinhardt wstał.
– Muszę pogadać z załogą.
– Będę czekał. Nie spieszy mi się.
 
* * *
 
Jednak przepływamy przez Tęczowy Most. Tam i z powrotem.
Potrzeba paznokci.
Dużo paznokci. Przestaliśmy się już na to krzywić. W zręcznych dłoniach karłów z Nilfheimu trupie paznokcie stają się kowalne niczym metal. Zmieniają się w doskonały, lekki i wytrzymały materiał, z którego mogą zbudować wszystko. Czasem wchodzimy do jaskini zmienionej w suchy dok, żeby popatrzeć, jak stawiają wręgi, zabudowują zbiorniki balastowe, jak układają kolektory szasu, kadłub sztywny, klapy wyrzutni. Patrzeć na lśniące złotem, srebrem i platyną kartery diesli, na dźwignie i przełączniki tablic sterowania lśniące złotem i polerowaną kością. Patrzymy na pęki iskier ze spawarek, słuchamy huku nitownic.
Jest piękny.
Pod zręcznymi palcami małych kowali z Nilfheimu nasz Naglfar trochę się zmienia. Kil i wręgi przypominają kręgosłup i łuki żeber, przewody wiją się we wnętrzu jak nerwy i żyły żywej istoty.
Jeszcze trochę i skończymy. Naglfar będzie gotowy. Poniesie ogień parszywemu, nieudanemu światu. Koniec z niesprawiedliwością, koniec z płaczem, nędzą i rozpaczą. Koniec czasów szaleństwa, bezwstydu i cudzołóstwa.
Jeszcze trochę.
Nadchodzi wiek topora, wiek miecza i tarcz strzaskanych.
Nadchodzi wilcza zamieć.
Jeszcze trochę.
Trzeba tylko paznokci. Więcej paznokci.
Na szczęście to, czego wasz zgniły świat daje w nadmiarze, to właśnie trupie paznokcie. I krew, która tak pięknie zapłonie w cylindrach naszych diesli. I niespełnione pożądanie, którym można naładować akumulatory. Naglfar może się wykarmić tym, czego wasz świat ma w nadmiarze.
Trzeba tylko więcej paznokci.
Więc przepływamy Tęczowy Most i suniemy przez wody waszego świata. Możemy wynurzyć się wszędzie tam, gdzie czyjeś szaleństwo każe mordować innych bez powodu. Wynurzamy się i zbieramy plon pychy szalonego mułły albo zwierzęcej nienawiści skaczących sobie do gardeł warlordów, albo opętanego ideologią tyrana. Nawet ląd nie jest dla nas przeszkodą.
Darfur, Srebrenica, pola pod Phenianem, Sierra Leone. Hawana.
Tyle miejsc. Tyle paznokci.
Opowiadają sobie o nas na morzach. O przeklętym U-Boocie z załogą upiorów. O kapitanie w sztywnej od soli kurtce, o oczach jak ołów północnego morza. Wiedzą o nas marynarze tanich bander i samotni żeglarze. A także załogi pięknych, kosztownych jachtów. Ale rzadko mogą podzielić się tą wiedzą.
Krew, pożądanie i paznokcie.
Tyle nam trzeba.
Wracamy potem na Wybrzeże Trupów i czekamy.
Czujemy, że nasz czas się zbliża, lecz wciąż nic się nie dzieje.
Czekamy.
– Już niedługo – mówi Loki. – Nadejdzie nasz czas. Wkrótce zaszczeka Garm. Fenrir-wilk zerwie łańcuchy i połknie słońce. Wypłynie Naglfar. Przyjdzie wilcza zamieć.
Już niedługo.
Nadchodzi czas.
Niedługo.